środa, 18 stycznia 2012

Jak zakopać wino, a odkopać porto

Cono Sur, Chile 2010
+ 3.5 miesiąca świeżego powietrza.

Tak, ustawienie nieprzypadkowe...

Podczas sprzątania pokoju na przeddzień podejmowania sporej gromady gości natknąłem się na torbę, którą ostatni raz widziałem na wycieczce do Belfastu. Odbyłem ją bodaj w pierwszych dniach października 2011 roku. Jest dziś, jak data na poście wskazuje, 18 stycznia, czyli po ponad trzech miesiącach zweryfikowałem zawartość torby. Ku mojemu zaskoczeniu znalazłem jedno nieotwarte wino - całkiem przyzwoite, Carmenere z Maipo z 2010, idealne na jutrzejszą imprezę dla zapchania apetytu gości na wino. Tak, by tego lepszego nie chłeptać z pragnienia, li tylko z czystej przyjemności malutkimi łykami. W Torbie była jeszcze paczka nieotwartych krakersów - dobre, przyda się też. Tuba napoczętych chipsów, plastikowe pudełko bez wieczka (zgubiłem?) i przewodnik po Belfaście; nie przyda się. Oprócz zawartości torby z porzedniej wycieczki mam jeszcze przygotowane dla gości wiele innych łakoci.. m.in parę butelek portugalskiego wina. Takich i innych win mam przygotowanych całkiem sporo... wśród nich, różowe porto! 

A o Porto właśnie chciałem napisać... Otóż prócz nieruszonego Carmenere, znalazłem ruszonego Merlota. Spojrzałem pod światło i zidentyfikowałem nieregularnie rozmieszczone plamki osadu na szkle od wewnątrz. Myślę, że poziom zniesmaczenia był na tyle duży, że natychmiast przerodził się w wielkie zainteresowanie rozbudząjąc moją poznawczą naturę. Zawsze chciałem bowiem powąchać totalnie utlenione wino!

Ale przyjrzyjmy się najpierw butelce.. na etykiecie rower. Lubię rowery. Ludzie lubią rowery. Mam jeden. Lubię też kolor fioletowy. Nakrętka jest fioletowa i tło pod nazwą szczepu - fioletowe. Rower ponad to stoi na pomarańczowej smudze. Ten kolor też lubię. W tle przybysz z kosmosu, przed nim kubeczek z wodą, obok żelazko, pod nim deska.

Ruszyłem do kuchni. Lepiej w takiej sytuacji być bliżej zlewu, niż dalej. Z każdym ruchem obrotowym odkręcania korka coraz bardziej dumny byłem z mojej pamięci, która wpłynęła na moją niepamięć o otwartej butelce wina i pozwoliła mu swobodnie oddychać (w winiarskiej terminologii często oddychanie równoznaczne jest z psuciem się).

Przymrużyłem jedno oko i nieśmiale zbliżyłem butelkę do nosa i oto.. zaciągnąłem się jeden raz. Drugi i trzeci. Otworzyłem oko by zademonstrować pozytywne zaskoczenie.

I wtedy wsadziłem sobie butelkę do oka.

Nie mogłem się powstrzymać! Oczywiście niczego takiego nie zrobiłem. Ale.. zapachniało mi to Porto! Aż trudno było mi się do czegokolwiek przyczepić! Ten typowy zapach podfermentowanego syropu z wiśni i czarnej porzeczki + oczywiście totalna oksydacja. Wino utleniło się do tego stopnia, że przybrało zapach porto, co ma bardzo dużo sensu, gdyż Porto jest celowo utlenione. Zapach mnie do tego stopnia zaintrygował, że nie oparłem się by nie skosztować trochę.

I tu bliskość zlewu mnie uratowała.

Przypomniałem sobie, że w torbie znalazłem też termos. W połowie pełny. O jego zawartości kiedy indziej.

środa, 21 grudnia 2011

Opus One - dzieło Arystokraty i Kapitalisty


Opus One
baron wśród win

Opus One winery
Miejsce gdzie biznes spotyka się z arystokracją.

"Tam nie przychodzi się prosto z ulicy" - słowa kasjerki z Mondavi Winery, które zapamiętałem rezonowały mi w głowie, gdy dojeżdżałem aleją do Opus Wine Winery.

Nim jednak dojadę, pragnę tylko zająć troszkę czasu na małą dygresję.. otóż za dwa dni wybieram się do Polski na Święta. Ten fakt pośrednio spowodował, że dziś mojemu pisaniu akompaniuje mi herbata. Wiem bowiem, że mamy z ojcem tyle wina do wypróbowania, że, cytuję, będziemy już degustować od śniadania począwszy. Stwierdziłem, że ciepła, świąteczna herbatka dzisiejszego wieczora mi wystarczy. Świąteczna, bo w torebce prócz liści napakowane są przeróżne przyprawy typu goździkowo-cynamonowego.

Niestety od powyższej dygresji wykluła się sub-dygresja, która z kolei już wprowadzi mnie w winne prądy. Otóż nie od niedawna mam ciągoty do degustacji napojów... Przypomniałem sobie, że przecież w liceum (w owych czasach było jeszcze 4-letnie, czyli wiek 15-19 lat) zacząłem zagłębiać się w świat herbat. Pamiętam, że któregoś razu przeznaczyłem całe swoje miesięczne kieszonkowe by kupić 2 dekagramy białej, ręcznie zwijanej herbaty. Poszedłem do herbaciarni z jednym zamiarem i jednym sub-zamiarem. Zamiar główny, to zamiana wszystkich moich pieniędzy na jak największą ilość najdroższej herbaty w sklepie - 2 dekagramy za 11.50 zł. A sub-zamiar łączył się z zaproszeniem mojej ówczesnej sympatii do domu i przekonanie jej, że filiżanka białej herbaty wystarczy do skradzenia pocałunku.

Jak wielkie było moje rozczarowanie, gdy na  pytanie "i jak?" ona odpowiedziała "smakuje, jak wywar z siana".


Lekcja pokory i utopione pieniądze.

W Opus One na szczęście nie utopiłem pieniędzy. Uratował mnie kapelusz i aparat fotograficzny (turysta z Europy!). Ale do tego dojdę...


Gdy dojechałem na parking, sięgnąłem do tylnego siedzenia, by złapać za marynarkę. Nałożyłem ją na siebie, poprawiłem pina z logiem WSET (Wine and Spirit Education Trust), chwyciłem za aparat i ruszyłem do wejścia.

Już na dziedzińcu słyszałem muzykę klasyczną wydobywającą się ze środka. Wszedłszy do budynku zrozumiałem natychmiast, dlaczego trzeba się zapowiedzieć i stosownie ubrać... Marmury, żyrandole i obrazy obserwowały mnie z surowym wyrazem twarzy. Oczywiście grając eleganckiego turystę zapytałem concierge, kiedy mogę udać się na degustację. Pokazał mi panel rejestracyjny, który okazał się być iPadem "wgrawerowanym" w marmurowy pulpit. Co to dla mnie! To jest norma w Europie! A wiecie, że nawet i w Polsce wino robią? Tak! Mr. Wojtanowski, miło mi.

Naprawdę łatwo wywrzeć wrażenie w takich sytuacjach.

Tuż po rejestracji udałem się do baru degustacyjnego, gdzie zastałem barmankę mówiącą z wybitnie silnym francuskim akcentem. Zapytała mnie, czy podać wino. Uśmiechnąłem się i nim przechyliła butelkę, rzuciłem szybko okiem na menu i ku zdumieniu drugiego oka zobaczyłem "$35".

"Ale czy może pani tak tylko naparstek nalać, ja prowadzę, a mam jeszcze parę miejsc do odwiedzenia!"

Zatrzymała się na chwilkę, spojrzała mi w oczy i przechyliła butelkę na ułamek sekundy. Wystarczająco, by napełnić kieliszek trzema, czterema łykami. W zupełności starczy.

Spojrzałem z profesjonalnym wyrazem twarzy na kolor Opus One rocznik 2008, zakręciłem winem w kieliszku, przymknąłem oczy i zaciągnąłem się mocno zapachem. Wlatujące dolary do nosa przyniosły mi wspomnienia syropu z wiśni, jeżyn i porzeczek doprawianych szczyptą pieprzu, goździków wysypujących się ze skórzanej saszetki i oblanych delikatnie gorzką czekoladą... Otrząsnąłem się po chwili i rzuciłem niepewnie "ile płacę?". Pani tylko skinęła głową i zasugerowała, abym poszedł zobaczyć taras na górze.

Posłuchałem grzecznie, a w środku głowy: "yes! yes! yes!".

Przedsięwzięcie Opus One (nazwane tak dopiero w 1981) urodziło się w 1979 roku dzięki zawarciu współpracy między Baronem Philippe de Rothschild z Bordeaux a Robertem Mondavim. Był to mariaż Wielkich winnego świata, Barona tradycyjnego winiarstwa z Francji i Biznesmena kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych. Dzięki nim po raz pierwszy ukazały się ultra-premium wina w Stanach, gdzie flaszka przebiła $50 za butelkę, co w erze wciąż królujących "jug wines" było nie do pomyślenia.

Ideą było zrobienie doskonałego wina, gdzie perfekcja i dbałość o szczegóły zaczynała się w momencie sadzenia winorośli, dobierania parceli, rozłożenia winorośli, strzyżenia, zbiorów, winifikacji i kupażu. Postanowili korzystać z Bordoskich szczepów, czyli Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc, Merlot, Malbec oraz Petit Verdot, gdzie proporcje są manipulowane z roku na rok, by wyciągnąć maximum z każdego rocznika.

Ale nie, $260 bym nie zapłacił.

Ten mój krótki snobistyczny wypad do Napy został zdecydowanie zdetronizowany przez odwiedziny, jak się okazało, mojego ulubionego miejsca winnego w Kalifornii, czyli góry Santa Cruz. Tam gdzie poezja przeplata się ze szczerą pasją do wina i wszystko to na tle malowniczych gór porośniętych gigantycznymi, czerwonymi drzewami...

Loma Prieta.
W 1989 ruina po trzęsieniu ziemi, 
w 2011 raj dla wędrownego miłośnika win...

czwartek, 8 grudnia 2011

Napa Valley - Winna rewia mody

Napa
Winna rewia mody. 

Robert Mondavi Winery.
Brama do Mondavi Winery dla Napy, to jak Big Ben dla Londynu.

Minęło już grubo ponad miesiąc od czasu, gdy napisałem ostatniego posta. Muszę przyznać, że miesięczne podróżowanie po Stanach pochłonęło mnie do reszty i pozwoliło li tylko zapełniać różne świstki papieru notatkami z degustacji dziesiątków win, jakie miałem przyjemność filtrować przez swoje usta. Nie dlatego, że nagle polubiłem spluwaczkę, tylko dlatego, że byłem kierowcą. Tym nie mniej... moment wylewania swoich wspomnień na papier odwlekałem aż do dziś! Niestety momentu wylewania wina do spluwaczki odwlekać nie mogłem...

Muszę przyznać, że w trakcie moich wojażów był moment, że już siadłem do biurka, otworzyłem laptopa i gdy miałem zacząć pisać przypomniałem sobie pewną rozmowę z czasów, gdy byłem po raz pierwszy w pracy w Wielkiej Brytanii. Miałem wówczas 18 lat i pełniłem rolę opiekuna na obozie językowym w hrabstwie Surrey. Prowadziłem wówczas dziennik podróży i niemal codziennie pisałem (ręcznie!), co się działo dnia poprzedniego. Pewnego razu, gdy w "staff roomie" siedziałem przy stole skrobiąc długopisem po zeszycie podszedł do mnie jeden z nauczycieli, Australijczyk. Zadał mi wtedy pytanie, które utkwiło mi w pamięci na zawsze "Why are you living in the past when you're so young and there's so much there to see?".

Po krótkim flash-backu ocknąłem się, zamknąłem laptopa i poszedłem dalej zwiedzać, próbować, jeździć, podziwiać i pstrykać zdjęcia słonecznego zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Pierwszym punktem na mojej liście miejsc do zwiedzenia w Kalifornii była osławiona Napa. Przyznam, że miałem przez chwilę wątpliwości, czy nie lepiej byłoby złamać konwenanse i na przekór winnej pop-kulturze pojechać najpierw gdzie indziej, ale jednak stwierdziłem, że nie mając żadnej konkretnie zaplanowanej alternatywy, udam się do Napy. 

Już przejechawszy Bay Bridge zacząłem rozumieć, dlaczego Kalifornia to doskonałe miejsce na wino... Gorący klimat chłodzony przez bryzę z Pacyfiku to doskonała kombinacja, by dostarczyć winoroślom słońca i przy tym utrzymać wyjątkowo dużą kwasowość nagromadzoną wskutek chłodnych nocy, dużej różnicy temperatur między dniem a nocą. Również za sprawą dość dużej aktywności tektonicznej w okolicy (Loma Prieta 1989 - słynne trzęsienie ziemi w górach Santa Cruz. Swoją drogą winnica o nazwie Loma Prieta to jedna z najpiękniejszych, w których byłem..) Kalifornia ma niesamowicie ciekawą budowę geologiczną. Napa jest wyjątkowa pod tym względem. Niesamowite jest to, że na małym terenie posiada tak bardzo zróżnicowaną glebę. Od pozostałości po cofającej się zatoce San Pablo w południowej części po wulkaniczny popiół i bazalt w części północnej. Pozwala to na produkowanie wina w różnych stylach do tego stopnia, że wyjątkowo trudno mi tak naprawdę odpowiedzieć na pytanie "jak smakuje wino z Napy", bo do prawdy... można tam znaleźć niemal wszystko! 

Do Napy udałem się z jednym zamiarem... a właściwie z hipotezą na ustach, którą chciałem zweryfikować. A mianowicie, że w Kalifornii wino zachowuje się, jak modelka na wybiegu. Oceniana przez projektantów mody, ludzi show biznesu i przede wszystkim ogromną publiczność. Fakt, że dosłownie każde wino, które próbowałem smakowało mi niezmiernie, nie wystarczył do potwierdzenia tezy. Chciałem swój Europejski sceptycyzm podlać dowodem próżności biznesmenów, wszechogarniającym pieniądzem i przereklamowaną wyjątkowością!

I już po zobaczeniu słynnej tablicy "Nappa Valley" było mi wstyd, że taką hipotezę miałem czelność postawić... 

Pierwsza winnica na mojej drodze, to Robert Mondavi Winery, a jakże!

Miałem duże szczęście, że załapałem się na świetnego przewodnika, od którego pasję do wina było widać nawet przez obiektyw aparatu fotograficznego. To jest taki rodzaj człowieka, że gdy wciągnięty w dyskusję o swoim hobby, to zapomina o tym, że jest w pracy! Rozmawiałem z nim na osobności niemal 20 minut, gdy zorientował się, że powinien już zacząć oprowadzać kolejną grupę!


Jeszcze zanim zaczęliśmy zwiedzenie winnicy, poszedłem szybko do recepcji zapytać się o numer do Opus One Winery. W przewodniku wyczytałem, że zwiedzanie tej winnicy jest możliwe tylko za wcześniejszą rezerwacją. Panie w recepcji zmierzyły mnie ostrożnie wzrokiem, po czym powiedziały mi, że faktycznie do Opus One raczej nie przychodzi się z "ulicy". Po chwili zastanowienia spojrzałem na siebie i natychmiast zacząłem szukać w pamięci moment, w którym chowałem białą koszulę i marynarkę do torby i czy oby na pewno taka czynność miała miejsce... 

Zanim jednak tam się udałem, najpierw spędziłem prawie 2 godziny w winnicy Mondaviego. Skrupulatnie wszystko dokumentowałem, począwszy od kontenerów fermentacyjnych przez maszyny do butelkowania, korkowania po wielkie hale wypełnione pełnymi wina barriques. No i oczywiście każde zwiedzanie musi być zwieńczone degustacją. Nie było inaczej i tym razem.

Dostaliśmy ichniejsze Chardonnay Reserve, Pinot Noir oraz Cab-Sav. Wówczas po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, aby nie być tak surowym dla Kalifornijskiego wina i nie nazywać tego rewią mody, tylko po prostu realizowaniem swojego American Dream. Mam wrażenie, że jakikolwiek producent czy enolog pochodzący z Europy obsypanej obostrzeniami, zasadami apelacji, denominacji i innych restrykcji, gdy przybędzie robić wino do Ameryki, to zachłystuje się winną wolnością! I oto teraz może robić wino z jakich winogron chce, 100% Mourvedre, Grenache, Viognier, sadzić w jednym sąsiedztwie Sangiovese, Barberę, Syrah, Zinfandela i na miły bóg nawet je ze sobą czasem zmieszać! A co! W jednej winnicy zapytałem "dlaczego robicie 100% Mourvedre?", pani odpowiedziała "people love it, what can I say!". Nie miałem więcej pytań. W innej winnicy zapytałem "Jak to robicie, że ten Viognier ma tyle w sobie kwasowości?", na co oni odpowiedzieli "proste, 5% winogron zbieramy za wcześnie, potem połowę ostatecznych zbiorów trzymamy w dębowych beczkach, a połowę w stalowych zbiornikach, a potem wszystko ze sobą mieszamy". W Kalifornii jedyną limitacją jest wyobraźnia.

I tak samo te wina u Mondaviego... Prócz faktu, że Pinot Noir był z chorobą korka (szybko wymieniono butelkę), to wszystkie 3 wina były wyśmienite. Jak się potem dowiedziałem - w stylu, jaki jest teraz modny: orzechowy chardonnay, waniliowy, ostry i owocowy cab-sav, mineralny pinot noir. I każdy liczący się w biznesie winiarz w to celuje. W efekcie wina z półki estate i nieraz reserve są wszystkie robione w podobną nutę. Choć, jak mnie przekonywano, trendy się odwracają i producenci powoli wracają do korzeni i starają się robić wina z odrobiną finezji i próbują wyrazić oryginalny styl miejsca, tudzież terroir.

Po Mondavim przyszło mi pojechać do Opus One... Ale o tym w następnym odcinku! Jednakże na koniec posta pozostawię czytelnika z widokiem z owej ekskluzywnej winnicy...

sobota, 22 października 2011

Vino Volo - lotniskowy wine bar i Californian Kings

Vino Volo - na lotnisku w Filadelfii
Czyli mój pierwszy wine tasting w Stanach i przykład niecierpliwości.
  


I oto wylądowałem. Pogubiwszy się nieco na lotnisku, nieznalawszy startera ani do t-mobile ani to AT&T, stwierdziłem, że najlepszą opcją na zabicie czasu będzie miejsce, które właśnie odkryłem - Vino Volo "discover great wines". Co prawda nie zwiedziłem jakieś znacznej ilości lotnisk w Europie, ale z podobną siecią spotykam się po raz pierwszy: sieć barów do smakowania wina.

Podoba mi się. Zazdroszczę pomysłu.

Do lotu zostały mi ponad 2 godziny, więc cóż lepszego znaleźć do roboty, niż realizowanie mojego blogo-winnego planu? Zamówiłem sobie tasting set o nazwie "California Kings". Wiem, że jest to wyraz totalnej niecierpliwości z mojej strony, gdyż nie dalej, jak za 5 dni będę już w Kalifornii, tym nie mniej… nie mogłem się powstrzymać!



Dostałem oto 3 kieliszki czerwonych win, 2 z Sonomy i 1 z Napy. Bardzo podoba mi się forma, w jakiej jakiej Vino Volo prezentuje swoje zestawy degustacyjne - elegancka, metalowa tacka z miejscem do wsunięcia informacji o winach, które będę próbował. Właściciel baru pisze mi, że oto pierwsze wino po lewej to Pinot Noir z wybrzeża Sonomy z winnicy Belle Glos, rocznik 2009, nazwa butelki Meiomi. Mam ze sobą ściągę z rozpiską roczników, regionów Kalifornii i punktów, ile Parker nadal danemu miejscu i rocznikowi. Pinot Noir z 2009 z Północnej Kalifornii Parker ocenił generalnie na 90, co jest dolną granicą "wyjątkowego" rocznika (skala 0-100, a właściwie 80-100, gdyż conajmniej 80 dostaje każdy trunek, który formalnie otrzymał nazwę wina, mimo że to może być paskudnej jakości gleborzut).



Naturalnie nie mogłem się powstrzymać przed spojrzeniem na stopkę kieliszków i tak oto dowiedziałem się, że Vino Volvo prezentuje swoje wina w kieliszkach Riedla. Niestety nie mam ze sobą innych do porównania, dlatego nici z mojego standardowego punktu każdego blogposta, jakim jest porównanie percepcji wina z różnych kieliszków.

Do dzieła! Zdejmuję z tacki pierwszy kieliszek po lewej - Pinot Noir z wybrzeża Sonoma. Barman wspaniałomyślnie wyjaśni mi, że kolor jest "Bright" położony dość blisko pola o nazwę "Rich". Przyznam, że nauczony jestem nomenklatury WSET, także jest to dla mnie nowość. Należy się szybko doedukować, by faux pas w Stanach nie popełnić! Z "wine note" wyczytuję, że wino oferuje aromaty ciemnych owoców - porzeczek/jeżyn zbalansowanych ziemistymi niuansami ziół, skóry, suszonych liści, wanilii i drzewa cedrowego. Okej, wiedząc, gdzie leży Sonoma i jakie winorośla tam rosną, to mogę przypuszczać, że ten opis nie mija się z prawdą. Ciepły klimat (Sonoma znajduje się na wysokości Hiszpanii) łagodzony przez oceaniczne bryzy i powodujący dość częste mgły i wahania temperatury w lecie (noc/dzień) to idealne warunki, by tworzyć wielkie Pinot Noir. A takie cechy, jak duża owocowość wraz ziemistymi, mineralnymi aromatami + beczkowymi niuansami, to domena wielkich Pinot Noir.

Kolor jest dużo ciemniejszy, niż Francuskie Burgundy, czy pinoty pochodzące znad Loary - przyczyny dopatruję się w ilości słońca; w Kalifornii jest go ciut więcej!

Faktycznie kolor niemal intensywny rubin, mimo że to rocznik 2009! Nos jest arcy przyjemny! Aromaty mokrych liści, jesiennej łąki otoczonej lasem po której grupa ludzi wraca do domu z koszami pełnymi jagód i owoców leśnych. Wyłapuję też silny aromat kawy! Coś, czego wcześniej w Pinocie nie czułem; tylko w Pinotage. Zapach jest tak czysty, równy i zbalansowany, że trudno mi się do czegokolwiek przyczepić. Może to wynik zmęczenia? Spałem dzisiaj 3 godziny w domu, by trochę przygotować się na jet-laga. Potem w samolocie z przerwami przespałem kolejne 3-4 godziny i teraz, gdy powinna być 21, mam dopiero 16… Tym nie mniej, zmysł powonienia nie jest otępiony!

Spróbujmy… Zdecydowanie wino lepiej prezentuje się na nosie. Uwiodło mnie, zanim dobiłem targu! Od wielkiego pinota po takiej intensywności aromatu i widocznym efekcie słońca oczekiwałbym dużej kwasowości do zbalansowania cukru, którego podczas maceracji było zdecydowanie więcej, niż Burgundach, nie mówiąc już o tych znad Loary. Co prawda kwasowość i tak jest duża - moje ślinianki działają mocno, ale brakuje temu winu takiej.. nazwałbym to soczystości. Również przebijają się aromaty cedrowe.. z wanilią i ziemistymi aromatami liści. Finish jest dość długi - z pewnością jest to dobrej, jak nie bardzo dobrej jakości wino, natomiast, gdybym miał dobierać do tego posiłek… pasztetu, czy bardzo aromatycznej kaczki bym do tego nie jadł. Bardziej pieczeń z jagnięciny, nic specjalnie mocno ziołowego, czy przyprawionego, gdyż taniny tego pinota (są dość wyraźne) i taka lekka tępość smaku może spotęgować uczucie ostrości i zgubić się totalnie w intensywności smaku posiłku.

Drugie wino to Merlot z 2007 roku, Napa z winiarni Jade Mountain. Barman informuje mnie, że kolor jest bogaty (plamka na kwadracie prawo-góra), wg. mnie to intensywny purpurowy kolor. Znowu… wyraz ilości słońca, gdyż Merloty rzadko osiągają takie głębokie, intensywne kolory, zwykle jest to, podobnie jak grenache, raczej średnio-intensywny kolor. Biorąc wino do nosa mocno czuję zapach ciemnych owoców, które powoli zaczynają być dominowane przez aromaty wanilii i karmelu, o czym właściwie Vino Volo też informuje na swojej tacce. Odnoszę wrażenie, że tej wanilii to ja się w Kalifornii nawącham tyle, że zacznie mi bokiem wychodzić… Ale nie uprzedzajmy faktów! Zanim postawię tezę o zbyt silnym i bezczelnym wpływie Parkeryzmu na Nape i Sonomę, to wolałbym najpierw osobiście tam pojechać i popróbować więcej win, niż tylko 3 na lotnisku w Filadelfii!

Po kolejnym powąchaniu wina po raz pierwszy poczułem zapach tostów! I faktycznie producent też o tym wspomina. Obawiam się, że ten Merlot, tak jak pinot poprzedni chce mnie uwieść zapachem… Przekonajmy się. Na podniebieniu zachowuje się bardzo dostojnie. Dużo lepiej od poprzedniego prezentuje swoje owocowe i waniliowe wdzięki prowadząc pod ramię damę kwasowości. Są podobnego wzrostu, dama może nawet ubrać niewysokie obcasy i wciąż prezentować się na podobnym poziomie, co potężny patron porzeczki, wanilii i karmelu. Po rozmowie z nimi dość długo pamiętasz konwersację, a budząc się kolejnego dnia, zapominasz, że wcześniej poznałeś parę z pinotem na czele.

Ostatnio wino… Cabernet Sauvignon z Sonomy, 2007, winnica Mill Creek nie bez powodu jest po prawej i sugerowane, jako ostatnie wino do wypicia. Cab-Sav bowiem jest najpotężniejszym szczepem z tych trzech, a jak wiadomo należy iść od win lżejszych w stronę cięższych, tak jak z każdym alkoholem właściwie. Tym bardziej jestem niecierpliwy, gdyż Parker uznał Cab-Sav z 2007 z Północnej Kalifornii jako rocznik wybitny dając mu aż 96 punktów, co jest dolną granicą tej oceny.

Kolor to bardzo intensywna purpura tylko ostrożnie i powoli podążająca w stronę rubinu. Na nosie dojrzałe jeżyny i być śliwko-wiśnie… tudzież syrop jeżynowy, trudno mi określić, ale zdecydowanie mocniejszy od poprzednich win. Wszystkie trzy charakteryzują się zapachami ciemnych owoców, natomiast mógłbym powiedzieć, że w skali od pinot-merlot-cabsav tak samo jak kolor idzie od jasnego do ciemnego, tak samo owoce.. od średnio-dojrzałych do super dojrzałych.

Och… tak mnie obezwładniło, że trudno mi się skupić na pisaniu. Może to dlatego, że do kotła wypełnionego zmęczeniem dołożyłem pewną miarę alkoholu? Sam nie wiem! W odróżnieniu pod poprzednich win, to prezentuje się dużo lepiej w ustach rozkładając przede mną bombonierkę czekoladek z odrobinką chili tudzież nadzieniem pralinkowym. Mimo, że mam niebo na podniebieniu, to z trudem przychodzi mi jego opisanie. Po kolejnym łyku wyczułem nutki takich nasączonych wiśni z syropu od babci podane na czubku tortu.

Gdybym miał podjąć decyzję, które smakowało mi najlepiej, to chyba idealnie pokazuje to zawartość kieliszków po degustacji… Ilość wina pozostająca w kieliszku odwrotnie proporcjonalna do mojej osobistej przyjemność z jego picia.



I na koniec.. Welcome to the United States of America!

środa, 5 października 2011

l'expatrié, Semillon, 2003, the Colonial Estate, Barossa Valley, Australia

l'Expatrié 
a tired expat on the Green Island


And so it came to the point when I had to do a post in English, or shall I say... Irish-English. It is obviously not my mother tongue, hence I would kindly ask for your forbearance in case I make any silly mistakes or phrases, which might come from a direct and blunt polish translation.

Just as my previous bottles, this one is special. Not only because it says on the back that the vineyard from which the wine come from has supposedly been established by Silesian immigrants, but also because it was a gift. From Silesians to a Silesian. I think I might need to go deeper into the story...

So it all began not so long ago when my friend went to Poland for a few months. Her husband soon followed leaving me the keys to their apartment and asked if I could look after it in their absence. I happily agreed knowing that having keys to two apartments is always better than just one. The more, the merrier. What I didn't realize is that it also came with a benefit of three bottles of wines waiting for me in their apartment along with two bags of onions. The onions ended up in pasta few days later which was enjoyed at a party that I threw at my place. But with the wines... well... they were carefully placed in my wardrobe, which is trying hard to play a role of a 15th century cellar. The only problem is, it's been made of wood, keeps a warm 20 degrees temperature and is experiencing occasional tremors when I scour through it in search for clean clothes. Still... a wine cellar. I live on a ground floor, mind you!

So before I start the wine tasting bit, I'd like to officially thank my friends for putting this bottle forward. It comes from Barossa Valley in South Australia which is one of the regions in Australia that I particularly fancy. Mainly because the area of the region is quite compact (some over 13,000 hectares of vineyards) and thus doesn't allow huge parcels and encourage smaller, which are most of the times treated with care and love. Also the climate and soil is ideal for Shiraz, which is planted there in abundance as well as some cab-savs and, of course, Semillion.  

Now, I'm not the most knowledgeable person about Australian wines, but from experience I have from the new World wines is that most of the times they're more customer-orientated rather than producer-orientated. In other words... more by the Globalists rather than Traditionalists, or more even "I do what's tasty" as opposed to "I do that, take it or leave it. And don't forget, who I am and where I'm from.". From this 2003 Semillion I'd expect a rather chunky, deep yellow in color and honey'ish fruity and perhaps oaky flavored wine. I gathered from the label that it was fermented both in oak and steel vats using Champagne yeast to allow fermentation in 12 degrees. When a wine is treated elegantly, it becomes elegant. Also I learned that some melolactic fermentation was used, so I'm dying to try it and feel that mellowy, velvety or creamy even structure on the palate. Can't wait to try it! 

Worth mentioning is the name... l'Expatrie, an expat. Which ideally describes my current situation! Anyways... onto the color. Let's see if I was wrong with my assumptions. 

Oh no! I just opened the bottle and noticed that the cork was nearly all wet up to the top! This could mean a dreadful thing... It could have been exposed to oxygen, which is a great enemy of wine... Perhaps it was stored too long on the shelves in an upright position which would dry the cork and therefore made it dry and allow too much air to circulate? Then the cork would shrink a little bit and after I put it sideways, some of the wine nearly got out of the bottle? At least I wasn't wrong about the color!


I poured the wine to three glasses as usual. I'd like to see, which one of these will expose my wine with its very best qualities: 
Now... onto the nose. Seeing the wet cork I could smell a stale, not exciting smell without much fruitiness which would have totally faded away after contact with air. Let's see... I'm taking the glasses from left to right, so the first one is a glass for whites by Eisch. I give it a little swirl before I throw my nose into it! 

Alcohol... some rubbery, metallic/mineral aromas and even more rubber or petrol. Before I put a verdict for oxidation, I need to double check it in the chardonnay glass. Ok... I'm pretty convinced it is indeed oxidized, but just for the sake of giving it a chance, I'll try it on the palate. 

After tasting it and giving it a second chance I'd like to think that it is just past it's best. It doesn't feel unpleasant on the palate actually. It still gives me those rubbery aromas as you would get in a mature Riesling, but I'm also getting some oak and a hint of honey and perhaps some prune.
  
Hmm.. I must say that after it warmed up a little it opened. Maybe it wasn't that much oxidized and just needed some time in the glass? Maybe it's one of those wines, that don't intend to seduce you from the first sight but rather invite you to a conversation? So I'm asking the glass for Chardonnay by Eisch for a dance... Now I'm getting more round and cleaner aromas. Still not exploding with fruit, mostly petrolly/rubbery chassis with a peachy wheels filled with honey. But still... on the palate a bit dull and nothing new to the previous experience with the first glass. 

What can the wine tell me from the Riedel perspective then? Let's see. It doesn't bring any new words to my description other than smoother aromas. With a wider bowl that the Montrachet glass has it allows a subtle stir in the air which when reached by a nose gives you a rather pleasant feeling. But still... on the palate it's stale and leaves the mouth rather quickly, oblivious to the fact that it was even there in the first place. 

I used a spittoon for the first time. Not only because this wine was a bit faulty, but also because I must look after my stomach more carefully these days! It's been screaming for a break after a joyful week of dinners, birthday and farewell parties. 

All in all, our expat l'Expatrie after many years took a long journey to come to Ireland and then waited for an opportunity to be discovered, understood, revealed and enjoyed. He waited too long. And now being a dull and tired expat he ends in a spittoon. I'm convinced his mates had more luck and have a happier story to tell.

poniedziałek, 19 września 2011

Prawdziwe, Sherwood Estate, Sauvignon-Blanc, 2009, Marlborough, Nowa Zelandia

Sharewood Estate, wino, któremu należą się przeprosiny.

Tym razem nie pomyliłem się z otworzeniem poprawnej butelki... Ponieważ wyczerpałem już znacznie wstęp do tej pozycji w poprzednim poście, to pozwolę sobie teraz li tylko oddać się degustacji.

Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Spodziewam się bowiem jasnego, cytrynowego koloru po dość  młodym Sauvignon-Blanc. Swoją drogą, sam zastanawiam się dlaczego nie domyśliłem się ostatnio, że skoro kolor mam przed sobą ciemno-żółty, niemal przechodzący w złoty, to chyba raczej nie jest Sav-Blanc! Tym bardziej, że przecież nie używa się beczki przy produkcji wina z tego szczepu, co mogłoby być jednym z pierwszych powodów, które przyciemnią i zintensyfikują kolor białego wina. Ale nic to! Dzisiaj wiem, że moje oczekiwania po dwukrotnym upewnieniu się, że nalewam to samo wino, spełniają się.
Oto stoją przede mną 3 kieliszki, te same, co ostatnio. Bo przecież gdybym wiedział, że nalewam Verdejo, to wybrałbym może zamiast kieliszków do Rieslinga, kieliszki do Chardonnay, z większą misą aby mocniejsze aromaty mogłyby się nieco rozrzedzić i pozwolić się wyławiać pojedynczo i po kolei. Ale nie... przecież byłem święcie przekonany, że to nie Verdejo.

Biorę teraz do ręki pierwszy kieliszek, Eischowy do wina białego, i zaciągam się najpierw ostrożnie, gdyż oczekuję eksplozji aromatów, a potem gdy rekonesans zostanie wykonany, zanużam swój nos w kieliszku i zdrowo nabieram zapachu w nozdrza. Czuję, jak drobne molekuły zapachowe atakują mi nos od środka i przywodzą na myśl taką oto scenę... Leżę sobie na rozłożonym kocu na polu świeżo ściętej trawy obok soczystych, zroszonych poranną mżawką krzewów. Jest gorąco, w ręce trzymam szklankę lemoniady i poprzez przyciemniane okulary szukam wzrokiem pudełeczka, w którym przyszykowałem sobie garść świeżego agrestu. Grzebię niezdarnie ręką w koszyku i natrafiam na soczyste, zielone jabłko. Ucieszyłem się, że nie zapomniałem go zabrać, bo nic bardziej mi nie smakuje w tak gorący dzień, jak porządny, twardy i jeszcze niedość dojrzały Granny Smith. Na sam jego widok moje ślinianki w ustach zaczynają intensywniej pracować.

Moje ugryzienie jabłka pewnie było słychać na drugim końcu łąki i oto...

Ślinianki nie przestają mi pracować i co chwila muszę przełykać. Dokładnie tego spodziewam się po Sauvignon-Blanc, szczególnie z Marlborough. Wysoka kwasowość, przy średnio-lekko cielistym winie i olbrzymiej eksplozji świeżego cytrusa, agrestu, a nawet zielonych warzyw, jak papryka, czy zielony groszek sprawia, że ów Sauvignon-Blanc z Sherwood Estate idealnie nadałby się do lekkiej ryby podanej przy akompaniamencie kartofeln-salat z konserwowymi cebulkami i dużą ilością świeżych ziół, jak szczypiorek, pietruszka, koperek i może jeszcze odrobina kolendry. Obok warto byłoby mieć parę suchych plastrów słonego prosciutto. Po konsumpcji tego i wypiciu pierwszego kieliszka, można by podać również kolejną przystawkę albo z lekko wędzonej makreli, albo lepiej anchovis tudzież sardynki z czarnymi oliwkami zalewane oliwą z oliwek. Mhmm.. Robię się głodny od popijania tego wina!

Z przyjemnością opróżniłem zawartość Eischowego kieliszka z wina, zanim spróbowałem go również i w innym szkle. To pewnie świadczy o doskonałym przystosowaniu Eischowego kieliszka do białego wina do  dzisiejszego Sav-Blanca! Dajmy jednak dojść do głosu Riedlowi do Rieslinga, a następnie Eischowi do Chardonnay.

Riedel mówi tak... Przytemperuję Ci trochę to wino, bo tak agresywnie chce się wydostać z kieliszka, że załagodzę go dla Ciebie. I choć wyczujesz podobne aromaty, będą one nieco przytłumione i dość nieśmiałe. A nie tego chce wino z Sharewood Estate. Ono chce być skoncentrowane, odważne, pewne siebie, bo wie, że mimo iż zapach jest bardzo intensywny, to mimo wszystko intrygujący i bynajmniej nie zastraszający. 

Eischowy Chardonnay zachowuje się również interesująco. Rzekłbym.. edukacyjnie. Zapach bowiem jest jeszcze bardziej przytłumiony, niż w Riedlu, ale wciąż przyjemny i dość intensywny, ale zdecydowanie z tych trzech najsłabszy. Z pierwszego Eischa do białego wina wydobywa się zapach dokładnie taki, jakiego oczekuję od żywego Sav-Blanc z Nowej Zelandii. Nie chcę przecież go tłumić, tym bardziej, że powstał w tak renomowanym miejscu, jakim jest Marlborough. Kieliszek do Chardonnay z kolei ma najszerszy obwód z tych trzech, a Eischowy do białego najwęższy. Różnica w piciu wina z tych naczyń jest zasadnicza - strumień wina, jaki wpada do języka z węższego kieliszka, jest oczywiście węższy i skupiony, co sprawia, że gdy wpada do ust, ląduje najpierw na czubku języka, gdzie znajdują się słodkie kubki smakowe. Ponieważ wino ma dużą kwasowość i bardzo mało cukru resztkowego, to pierwsze wrażenie, swojego rodzaju migawka, jaką mózg odbiera, to owocowość płynąca z zapachu, oraz delikatne i subtelne odczucia smakowe, które dopiero po chwili nabierają intensywności, gdy trafiają na kubki kwaśne, które wówczas zaczynają tańczyć drżącego kankana!

Z kieliszka Chardonnay natomiast, strumień wpadający do ust jest dużo szerszy, co sprawia, że już w pierwszej sekundzie wino kieruje się na kwaśne tory. A jak wiadomo pierwszemu wrażeniu trudno się oprzeć, więc i ogólna percepcja wina staje się zgoła inna - wybitnie wykręcająca usta i bynajmniej nie przyjemna.

Gdyby wypić to wino z prostej szklanki, to zapewniam, że owoców nie znajdziesz, a pierwsze wrażenie będzie raczej zbliżone do picia kwasów żołądkowych, niż wyśmienitego wina.

Tym oto edukacyjnym akcentem zakończę czynienie honorów winu, któremu przysporzyłem tyle niezręcznych sytuacji. Przepraszam najmocniej i chylę czoła. Wcześniej upiwszy się radośnie. 

środa, 14 września 2011

Wczorajsza pomyłka.. piłem Verdejo!

Jak widać, schowałem wczorajszego posta o Sherwood Estate z uwagi na to, że wszystkie "niespodzianki" wynikały z tego tylko, że pomyliłem butelki i zdjęcie zrobiłem butelce Sauvignon-Blanc, a do kieliszków nalałem Hiszpańskie Verdejo.. Jak poprawię posta, to go opublikuję raz jeszcze!

A na Sharewood Estate trzeba będzie poczekać jeszcze kilka dni... I najprawdopodobniej bez niespodzianek..

Swoją drogą.. faux pas, że się nie domyśliłem!