poniedziałek, 19 września 2011

Prawdziwe, Sherwood Estate, Sauvignon-Blanc, 2009, Marlborough, Nowa Zelandia

Sharewood Estate, wino, któremu należą się przeprosiny.

Tym razem nie pomyliłem się z otworzeniem poprawnej butelki... Ponieważ wyczerpałem już znacznie wstęp do tej pozycji w poprzednim poście, to pozwolę sobie teraz li tylko oddać się degustacji.

Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Spodziewam się bowiem jasnego, cytrynowego koloru po dość  młodym Sauvignon-Blanc. Swoją drogą, sam zastanawiam się dlaczego nie domyśliłem się ostatnio, że skoro kolor mam przed sobą ciemno-żółty, niemal przechodzący w złoty, to chyba raczej nie jest Sav-Blanc! Tym bardziej, że przecież nie używa się beczki przy produkcji wina z tego szczepu, co mogłoby być jednym z pierwszych powodów, które przyciemnią i zintensyfikują kolor białego wina. Ale nic to! Dzisiaj wiem, że moje oczekiwania po dwukrotnym upewnieniu się, że nalewam to samo wino, spełniają się.
Oto stoją przede mną 3 kieliszki, te same, co ostatnio. Bo przecież gdybym wiedział, że nalewam Verdejo, to wybrałbym może zamiast kieliszków do Rieslinga, kieliszki do Chardonnay, z większą misą aby mocniejsze aromaty mogłyby się nieco rozrzedzić i pozwolić się wyławiać pojedynczo i po kolei. Ale nie... przecież byłem święcie przekonany, że to nie Verdejo.

Biorę teraz do ręki pierwszy kieliszek, Eischowy do wina białego, i zaciągam się najpierw ostrożnie, gdyż oczekuję eksplozji aromatów, a potem gdy rekonesans zostanie wykonany, zanużam swój nos w kieliszku i zdrowo nabieram zapachu w nozdrza. Czuję, jak drobne molekuły zapachowe atakują mi nos od środka i przywodzą na myśl taką oto scenę... Leżę sobie na rozłożonym kocu na polu świeżo ściętej trawy obok soczystych, zroszonych poranną mżawką krzewów. Jest gorąco, w ręce trzymam szklankę lemoniady i poprzez przyciemniane okulary szukam wzrokiem pudełeczka, w którym przyszykowałem sobie garść świeżego agrestu. Grzebię niezdarnie ręką w koszyku i natrafiam na soczyste, zielone jabłko. Ucieszyłem się, że nie zapomniałem go zabrać, bo nic bardziej mi nie smakuje w tak gorący dzień, jak porządny, twardy i jeszcze niedość dojrzały Granny Smith. Na sam jego widok moje ślinianki w ustach zaczynają intensywniej pracować.

Moje ugryzienie jabłka pewnie było słychać na drugim końcu łąki i oto...

Ślinianki nie przestają mi pracować i co chwila muszę przełykać. Dokładnie tego spodziewam się po Sauvignon-Blanc, szczególnie z Marlborough. Wysoka kwasowość, przy średnio-lekko cielistym winie i olbrzymiej eksplozji świeżego cytrusa, agrestu, a nawet zielonych warzyw, jak papryka, czy zielony groszek sprawia, że ów Sauvignon-Blanc z Sherwood Estate idealnie nadałby się do lekkiej ryby podanej przy akompaniamencie kartofeln-salat z konserwowymi cebulkami i dużą ilością świeżych ziół, jak szczypiorek, pietruszka, koperek i może jeszcze odrobina kolendry. Obok warto byłoby mieć parę suchych plastrów słonego prosciutto. Po konsumpcji tego i wypiciu pierwszego kieliszka, można by podać również kolejną przystawkę albo z lekko wędzonej makreli, albo lepiej anchovis tudzież sardynki z czarnymi oliwkami zalewane oliwą z oliwek. Mhmm.. Robię się głodny od popijania tego wina!

Z przyjemnością opróżniłem zawartość Eischowego kieliszka z wina, zanim spróbowałem go również i w innym szkle. To pewnie świadczy o doskonałym przystosowaniu Eischowego kieliszka do białego wina do  dzisiejszego Sav-Blanca! Dajmy jednak dojść do głosu Riedlowi do Rieslinga, a następnie Eischowi do Chardonnay.

Riedel mówi tak... Przytemperuję Ci trochę to wino, bo tak agresywnie chce się wydostać z kieliszka, że załagodzę go dla Ciebie. I choć wyczujesz podobne aromaty, będą one nieco przytłumione i dość nieśmiałe. A nie tego chce wino z Sharewood Estate. Ono chce być skoncentrowane, odważne, pewne siebie, bo wie, że mimo iż zapach jest bardzo intensywny, to mimo wszystko intrygujący i bynajmniej nie zastraszający. 

Eischowy Chardonnay zachowuje się również interesująco. Rzekłbym.. edukacyjnie. Zapach bowiem jest jeszcze bardziej przytłumiony, niż w Riedlu, ale wciąż przyjemny i dość intensywny, ale zdecydowanie z tych trzech najsłabszy. Z pierwszego Eischa do białego wina wydobywa się zapach dokładnie taki, jakiego oczekuję od żywego Sav-Blanc z Nowej Zelandii. Nie chcę przecież go tłumić, tym bardziej, że powstał w tak renomowanym miejscu, jakim jest Marlborough. Kieliszek do Chardonnay z kolei ma najszerszy obwód z tych trzech, a Eischowy do białego najwęższy. Różnica w piciu wina z tych naczyń jest zasadnicza - strumień wina, jaki wpada do języka z węższego kieliszka, jest oczywiście węższy i skupiony, co sprawia, że gdy wpada do ust, ląduje najpierw na czubku języka, gdzie znajdują się słodkie kubki smakowe. Ponieważ wino ma dużą kwasowość i bardzo mało cukru resztkowego, to pierwsze wrażenie, swojego rodzaju migawka, jaką mózg odbiera, to owocowość płynąca z zapachu, oraz delikatne i subtelne odczucia smakowe, które dopiero po chwili nabierają intensywności, gdy trafiają na kubki kwaśne, które wówczas zaczynają tańczyć drżącego kankana!

Z kieliszka Chardonnay natomiast, strumień wpadający do ust jest dużo szerszy, co sprawia, że już w pierwszej sekundzie wino kieruje się na kwaśne tory. A jak wiadomo pierwszemu wrażeniu trudno się oprzeć, więc i ogólna percepcja wina staje się zgoła inna - wybitnie wykręcająca usta i bynajmniej nie przyjemna.

Gdyby wypić to wino z prostej szklanki, to zapewniam, że owoców nie znajdziesz, a pierwsze wrażenie będzie raczej zbliżone do picia kwasów żołądkowych, niż wyśmienitego wina.

Tym oto edukacyjnym akcentem zakończę czynienie honorów winu, któremu przysporzyłem tyle niezręcznych sytuacji. Przepraszam najmocniej i chylę czoła. Wcześniej upiwszy się radośnie. 

środa, 14 września 2011

Wczorajsza pomyłka.. piłem Verdejo!

Jak widać, schowałem wczorajszego posta o Sherwood Estate z uwagi na to, że wszystkie "niespodzianki" wynikały z tego tylko, że pomyliłem butelki i zdjęcie zrobiłem butelce Sauvignon-Blanc, a do kieliszków nalałem Hiszpańskie Verdejo.. Jak poprawię posta, to go opublikuję raz jeszcze!

A na Sharewood Estate trzeba będzie poczekać jeszcze kilka dni... I najprawdopodobniej bez niespodzianek..

Swoją drogą.. faux pas, że się nie domyśliłem!

wtorek, 13 września 2011

Trascampanas, Verdejo, 2009, Rueda, Hiszpania

Ten post powinien nosić tytuł:
Trascampanas, Verdejo, 2009, Rueda, Hiszpania

Dlaczego? Otóż... Jak to zwykłem zaczynać pisanie winnego eseju najpierw wykonałem zdjęcie butelce (Sherwood Estate), zrobiłem notatki z tego, co na etykiecie jest napisane, po czym zabrałem się do pisania wstępu. Zawsze mija całkiem sporo czasu, zanim zacznę przyglądać się winu w kieliszkach, nie mówiąc o wąchaniu, czy smakowaniu. Więc tym razem stwierdziłem, że zaniosę wino z powrotem do lodówki, co by za bardzo się w kieliszkach nie zagrzało. Tym bardziej, że to Sauvignon-Blanc należy spożywać w temperaturze 8-12 stopni w zależności od jego jakości. Im ciekawsze i bardziej złożone, tym cieplejsze można pić, aby pozwoli bogatym aromatom wydostać się z kieliszka wcześniej, niż typowe Sauvignonowe cytrusy.

Problem w tym... że w ferworze pisania, gdy wróciłem do lodówki po butelkę, wziąłem tę:

Ponieważ to faux pas bezczelnie i brutalnie podważa moją wiedzę na temat wina, to postanowiłem nie modyfikować tego posta w ogóle i pozwolić publicznie się ze niego pośmiać. Verdejo, bowiem, w porównaniu do Sauvignon-Blanc to niemal dwa różne bieguny.. Rośnie w regionie Rueda pomiędzy Madrytem a Saragossą, czyli warunki zgoła odmienne, niż Marlborough w Nowej Zelandii... Cieplej, więcej słońca.. na tyle więcej słońca, że Verdejo często zbierane jest w nocy. Nic więc dziwnego, że pojawia się marakuja, mandarynka, czy też wreszcie.. intensywny, niemal złotawy kolor.

Szczególnie należy zwrócić uwagę na to, jak ciągle mnie to wino "zaskakiwało"... I jak próbowałem dorobić ideologię do faktu, że oto z pewnością piję Sav-Blanc...

Oto oryginalny post. Zapraszam.

Sherwood Estate, Dama z prowincji.

W pewnym sensie uratowałem tę butelkę wina. Jeśli przyjrzeć się kształtowi uwięzionego powietrza w środku, można się wręcz wzruszyć. Sharewood Estate, bowiem, znajduje się w Marlborough w Nowej Zelandii, krainie świeżych, młodzieńczo żywotnych i szalonych Sauvignon Blanc. Dlaczego uratowałem? Ponieważ zbiory, z których powstało to wino, odbyły się w 2009 roku w czasie naszej wiosny, a tamtejszej jesieni. A Sauvignon-Blanc jest szczepem winogron, z których głównie robi się młode, świeże wina, które są przeznaczone do picia w pierwszym, maksymalnie drugim roku po zbiorach.

Zaletą, jak i koszmarem większości Sauvignon Blanc z Marlborough jest ich niesamowita, eksplodująca siła owoców tropikalnych i cytrusowych, nieraz wręcz landrynkowych. Koszmar, gdyż z czasem wino w tym stylu traci swoją owocowość pozostawiając tylko alkohol i kwasowość... Nic dziwnego, że tak dużą popularnością cieszą się one w Irlandii i zawsze schodzą, nim się zestarzeją za bardzo. Sauvignon Blanc, w szczególności z Nowej Zelandii nadal jest bodajże numerem jeden, albo przynajmniej w pierwszej trójce najczęściej kupowanych win w Irlandii. Nie dziwi mnie to w sumie, gdyż sam pytany o radę, jakie wino bym polecał, odpowiadam, że właśnie Sav-Blanc z Nowej Zelandii. Prawdopodobieństwo nietrafienia w "gust" delikwenta jest praktycznie zerowe.

W ten sposób nabijam sobie u ludzi punktów.

Butelka, która przede mną stoi pochodzi z mojej comiesięcznej wizyty w Mitchels & Son, jako jedna z sześciu, która wylądowała w moim plecaku po zakupach. Została mi polecona przez Peter'a, właściciela Mitchels & Son. Jest on jedną z tych osób, rozmowa z którymi jest dla mnie wyjątkowym zaszczytem. Uwielbiam słuchać jego opowieści czy to o winnych podróżach, czy o winie ogólnie, tudzież o biznesie winnym w Irlandii. Przy tym wszystkim słuchanie czystego, irlandzkiego akcentu przy wyjątkowej erudycji i elegancji wypowiedzi jest ambrozją dla moich uszu. Nierzadko to sprawia, że nie potrafię wyjść ze sklepu nie kupiwszy "jeszcze jednej" butelki. Ponieważ ilekroć przychodzę tam z zamiarem prowadzenia konwersacji i wychodzę z jedną, albo dwiema butelkami wina, to staram się ograniczać wielkość jednorazowych zakupów. Raz przyjechałem specjalnie by kupić jeden tani kieliszek na promocji za €5. Jakież było zdziwienie w sklepie, gdy nazajutrz przyjechałem po kolejny kieliszek za €5. Kolejnego dnia kupiłem metalowe listki-niekapki do butelki za €4.95. Zapytany, dlaczego nie wziąłem tego wszystkiego naraz, tłumaczę, że jazda rowerem to samo zdrowie. A tak naprawdę chciałem wyciągnąć Peter'a ze swojego biura, by znów uraczyć się rozmową.

Jednakże tytuł wstępu należy zakończyć i rozlać wino do kieliszków. Ponieważ ma już ono prawie 2.5 roku, spodziewam się nie blado-cytrynowego koloru, tylko raczej ciut intensywniejszego ale w podobnie cytrynowej tonacji - średniego. I oto ku mojemu pierwszemu zaskoczeniu kolor okazał się dużo bardziej intensywny! Można nawet rzec, że intensywnie cytrynowy, choć pewnie za słowo "średnie" nadal przydzielone zostałyby punkty na ślepym tastingu. Sami zobaczcie:
Rozlałem go trzech kieliszków:
Solidarnością z Ojcem się nie wykażę, gdyż wróżę zwycięstwo Riedlowi, aczkolwiek niespodzianka kolorowa może przerodzić się w niespodziankę na pełnej linii...

Odwróciwszy butelkę na drugą stronę, czytam, że wino z serii Estate odznacza się wyjątkową i oszałamiającą owocowością subtelnie pokazującą również charakter ziemii, na której rośnie winorośl. Na etykiecie znajduje się też informacja, iż użyto "produktów mlecznych" i bynajmniej nie chodzi tutaj o dodanie mleka do wina! Rozumiem przez to, że wino mogło być poddane fermentacji malo-laktycznej, której głównym celem jest zmiękczenie (złagodzenie) kwasowości. A dużej kwasowości można się jak najbardziej spodziewać, gdyby przyjrzeć się dokładniej lokalizacji regionu Marlborough. Co prawda znajduje się na wysokości południowej Francji, to jednak otoczona przez ocean ze wszystkich stron Nowa Zelandia nie dość, że nie osiąga zawrotnych temperatur, to jeszcze ugina się przed silnymi wiatrami. To w połączeniu z wyjątkowo zmineralizowaną przez wulkany i młode/skaliste góry glebą sprawia, że kwasowość jest potęgowana przez mineralne/kamieniste aromaty. Nic więc dziwnego, że producent zdecydował się zastosować ten rodzaj fermentacji do zmiękczenia kwasowości. 

Dalej czytam, że wino ma 12.5%. Nie jest to nic nadzwyczajnie dziwnego, aczkolwiek częściej spotykam 13% Sav-Blanc z Marlborough, więc może to również oznaczać swojego rodzaju próbę "balansowania" kwasowości. Mniejsza ilość alkoholu oznacza, więcej cukru resztkowego w pozostałym winie. Zobaczmy...

Pierwsze pociągnięcie zapachu nosem powiększyło moje oczy o 100%! Kolejne przewróciło je dookoła, a trzecie, po solidnym z winem tańcu, dopiero wydobyło ze mnie słowa... To już nie są znane mi z Sav-Blanc cytrusy, agrest, czy grapefruit. Cisną mi się na język takie słowa, jak marakuja, mango delikatnie pokropione sokiem z limonki. Jest też w tym wszystkim pewna ostrość, niczym imbir. Odnoszę właśnie wrażenie, że to wino oczekuje ode mnie przeprosin... To całe ratowanie butelki okazało się chyba niedźwiedzią przysługą z mojej strony, gdyż oto trafiłem na butelkę Savignon-Blanc, która najprawdopodobniej może jeszcze nabrać charakteru z wiekiem, a przynajmniej nie stracić go przez najbliższy czas. Ale będę w stanie to potwierdzić dopiero po wlaniu go sobie do ust...

Biorę teraz kieliszek Riedla do dłoni. Obserwuję elegancki pirłet w kieliszku, po czym podnoszę do nosa. Zamykam oczy i głęboko zaciągam zapachem... och... Dużo pełniejszy i zbalansowany aromat. w Pierwszym Eischu Sherwood chyba nie potrafił się dobrze rozwinąć, wystrzeliwując poszczególne aromaty do nosa, jak armata drażniąc tylko, zamiast spokojnie podać rękę, przedstawić siebie i swoich znajomych. W Eischu to trochę tak, jakby zaprosić na imprezę swoich przyjaciół, których gospodarz totalnie nie zna i pozwolić im wejść najpierw, a samemu skoczyć jeszcze na doł do sklepu po alkohol.

Mam wrażenie, że dopiero w Riedlu zaczynam wyczuwać kremowość i jedwabistość zapachu, co może być skutkiem malo-laktycznej fermentacji. Poza tym nie wyczuwam niczego więcej, niż w Eischu, tyle tylko, że wszystkie zapachy są bardziej subtelne i przyjemniejsze dla nosa. Są w harmonii ze sobą.

Natomiast w Eischu do Chardonnay...To jak przyjść na imprezę i zapomnieć zaprosić swoich przyjaciół w ogóle. Wchodząc na imprezę wzbudzasz wielkie zakłopotanie u gospodarza, który mówi Tobie "No nic, najwyżej sam będziesz musiał to wszystko zjeść!". Odpowiadasz tylko "no tak, ale mam ich zdjęcia..".

Wybieram Riedla jako duszę towarzystwa i to z niego pociągnę swój pierwszy łyk.

Dopiero na podniebieniu przekonuję się o 100% obecności "mlecznego produktu!". Nigdy wcześniej nie piłem Sauvignon-Blanc tak jedwabiście opływającego moje podniebienie. Coś wspaniałego... kwasowość tylko okazjonalnie szczypie mnie w różnych miejscach, niczym kobiety tańczące w szpilkach na wypolerowanym parkiecie. Bynajmniej nie jest to typowy Sav-Blanc z Marlborough, który jest tak popularny w Irlandii. To jest... kwintesencja elegancji. Do tanecznego parkietu dodaj stół nakryty jedwabnym obrusem, a na nim rozłożone owoce tropikalne. Tu pokrojony ananas, tam puchar wypełniony mandarynką, obok wielka marakuja.

Wino z tego szczepu winogron raczej nie rozwija pełno-cielistego smaku, najczęściej Sav-Blanc to wina lekkie do picia jako a-pair-of-teeth (aperitif), lub na prywatkach - easy-drinking, pij, zapomnij, nie rozmawiaj o mnie, tylko ciesz się chwilą, a ja Ci w tym skromnie pomogę. Nie. Wino z Sherwood Estate to szczyt elegancji, który wybija się swoją klasą nie tylko w rodzinie swoich pobratymców z Marlborough, ale ogólnie w globalnej wiosce Sauvignon-Blanc. 

A po sobie pozostawia zachwyt i głęboką tęsknotę...

piątek, 9 września 2011

Boyar, Chardonnay, 2010, Dolina Tracka, Bułgaria

Boyar - subtelny magnat drewnianej intrygi.


Nie bez przyczyny wybrałem tę butelkę jako drugą w mojej wygrawerowanej w blogu historii konsumpcji wina. Domaine Boyar na swojej stronie chwali się swoją ekspertyzą od roku 1991, nota bede, z czasów początku bumu winiarstwa na świecie. To właśnie w tych latach działania takich ludzi, jak Robert Mondawi, sprawiły, że wino zeszło z salonów do dużego pokoju, a nawet nieraz i przedsionka domów zwykłych ludzi. To wtedy zaczął się dynamiczny rozwój technologii produkcji wina, jak i ułatwienie do niego dostępu. Tym samym też cena tegoż trunku stała się dostępna dla większej grupy ludzi.

Dlaczego akurat rok 1991? To 2 lata po upadku Muru Berlińskiego, rok, w którym konstytucja Bułgarii ustanowiła Republikę. Tak jak Polska stała się wolnym krajem. Związek Radziecki przestał być głównym konsumentem taniego, kiepskiego wina z Bułgarii, czy Rumunii. Na powrót producenci nabrali wiatru w żagle i popłynęli w stronę frontu zachodniego kapitalizmu, który wymaga jakości, a nie ilości. I tak oto w roku 2011 butelki z Domaine Boyar wpłynęły do portu w Dublinie, by podbić serca Irlandczyków. Do tego wina mam szczególny sentyment, gdyż zachowuje się tak samo, jak każdy emigrant w tym kraju... Stara się być uprzejmy, uśmiecha się nieraz przez zaciśnięte zęby i przede wszystkim... jest niewymagający i podejmie się każdej, nawet najmniej płatnej pracy. Żeby lepiej zabrzmiało, ma znakomitą cenę do swojej jakości. A pewnie gdy zdobędzie serca tubylców, podbije swoją cenę.. I tak oto płacąc niespełna €8 przygarnąłem Boyara do swojego domu, by go lepiej poznać.

Obróciwszy butelkę czytam, że to chardonnay z 2010 roku i pochodzi z Doliny Trackiej. Na stronie producenta dowiaduję się, że firma ma swoją siedzię w samej Sofii, natomiast winnice położone są w okolicy miasta Sliven, które leży u podnóża Gór Bałkańskich. Leży ono na wysokości Langwedocji i, jak sądzę, może być chłodzone przez wiatry płynące z morza Czarnego na zachód wzdłuż pasma Gór Bałkańskich. Zaiste warunki dla wina znakomite.

Pominąwszy opis smaku wina (nie chcę sugerować się niczyją opinią, a tym bardziej opinią sprzedawcy) czytam, że owocowość jest zbalansowana subtelnym wpływem dębu. Następnie przypominam sobie informację o roku zbiorów: 2010. Kolejna rzecz, która rzuca mi się w oczy, to metalowa nakrętka. Ponieważ wiem, że każdy producent zakręcając swoje wino metalową nakrętką recytuje na głos "chcę, by mój klient pił to wino dokładnie takie, jakie w tej chwili wpompowałem do tej butelki" w myślach dodając "nie chcę, żeby zepsuło się po pół roku, tylko pociągnęło ciut dłużej", to wnioskuję, że ów "subtelny wpływ dębu" nie pochodzi z dębowej beczki, tylko z dębowych kloców, niczym herbata moczonych w kadzi pełnej wina. By poprzeć moje podejrzenie przypomnam sobie cenę, jaką zapłaciłem za tę butelkę: €8. Żadne leżakowane w beczce Chardonnay nie będzie a) kosztowało €8, b) zakręcone metalową nakrętką c) po niespełna roku dostępne w sklepach. I d) (które nota bene będzie dość złośliwe z mojej strony) nie będzie określone słowami "balansowane subtelnym wpływem dębu", tylko "Trzymałem to cholerne wino w piekielnie drogich beczkach przez dwa lata, musiałem sprowadzać korek z Portugalii, który pewnie w kilku % moich butelek obróci wino w coś, co pachnie bardziej, jak mokry karton po telewizorze, niż wanilia, więc płać, psiakrew, €20!!".

Czego się spodziewam? Właściwie, to wiem dokładnie, gdyż w odróżnieniu od środowej La Garony, Boyara pozwoliłem sobie już zdrowo pociągnąć w imię piątkowej celebracji końca tygodnia pracy. Tym nie mniej mam na tyle bujną wyobraźnię, że potrafię zapomnieć o smaku tego wina tak samo, jak zapominam, ile można bezpiecznie wypić wina dziennie, by nie zaszkodzić zdrowiu.

Spodziewam się raczej bladego, jasnego koloru wina z uwagi na jego wiek. Również "subtelny wpływ dębu" nie wpłynął na moje oczekiwania co do koloru, gdyż, jak wyjaśniałem wyżej, leżakowane w dębie raczej nie było. I jak widać, tym razem nie pomyliłem się:
Czyste w kolorze wino rozlałem do trzech różnych kieliszków, gdyż, tak samo jak ostatnio, nie wiem, w którym zachowa się najlepiej:
Po zapachu nie spodziewam się złożonych aromatów z wanilii, miodu, kandyzowanych owoców, fig czy dojrzałego melona, jakie można wyłowić zaciągając się zapachem porządnym beczkowym chardonnay z Kalifornii, czy klasycznym Chassagne-Montrachet. Spodziewam się raczej dębowego aromatu i świeżych owoców, choć pewnie dąb będzie dominujący. Podnoszę pierwszy kieliszek do nosa i zaciągam się porządnie... (znów wybieram szkło od lewej do prawej). ...sniff...
Hmmm... może lepiej zapach skomentuję piosenką z jednego z moich ulubionych skeczów Monty Pythona:
Faktycznie subtelny wpływ dębu obrócił się w drewniane mordobicie. Aczkolwiek! Może to być efekt tego, że pierwszy kieliszek miał zbyt dużą misę i tym samym subtelne zapachy owoców nie przebiły się przez wybitnie niesubtelny aromat dębu? Pewnie też ciut już wyższa temperatura spowodowała uwydatnienie dębu?

Biorę zatem do ręki drugi kieliszek z serii Grape... W końcu! Nieśmiale przebiła mi się do nosa woń orzecha . Coś, co dobrze zapamiętałem z naszego pierwszego spotkania na jednym z tastingów w Mitchels & Son. Ten tasting był szczególny też ze względu na towarzystwo, w jakim byłem. Zaprosiłem bowiem moją koleżankę z Bułgarii i muszę powiedzieć, że trudno opisać mi zaskoczenie, gdy drugim winem w kolejce do próbowania był właśnie bułgarski Boyar! Jedno, co zapamiętałem, to wielkie oczy mojej bułgarskiej towarzyszki, gdy patrzyła na gro Irlandczyków i jednego Polaka (mnie) zachwycających się zapachem orzechów w winie. Sama nie spodziewała się na tastingu w Irlandii pić mało znane w tych stronach bułgarskie wino.

Niestety z pamięci muszę powiedzieć, że wcześniej, gdy wino było trochę chłodniejsze (z lodówki), to dębina nie była tak dominująca i potrafiłem wyłowić owocowe aromaty z rodziny brzoskwini, tudzież ananasu z aksamitnie kremowym podłożem, natomiast teraz, gdy wino się troszkę zagrzało, pokazało swoją niedoskonałość w balansie. Nawet sam producent zaleca "best served chilled". Jest taka zasada, że aby ukryć niedoskonałości białego wina, najlepiej go dobrze schłodzić. Mam wrażenie, że ta zasada jak najbardziej pasuje do mojego drewnianego Boyara. A ponieważ sam osobiście lubię zapach dębowego chardonnay, to nadal mam ochotę przejść do kolejnego etapu, jakim jest wychylenie kielicha na moją podniebienie.

Nim to zrobię, sięgnę po trzeci kieliszek, tym razem Eischa i sprawdzę, czy z niego wyłowię jakieś inne wonie. sniff... 

"I'm a lumberjack and I'm ok, I sleep all night and I work all day!!"

No to czas na ożenek wina z moim językiem.

Nieczęsto mi się zdarza, że smak wyciśnie ze mnie dużo więcej pozytywnych słów, niż zapach, ale muszę powiedzieć, że na podniebienie Boyar wyłożył mi dość typowe dla młodego wina smaki zielonych owoców, jak jabłko, czy wyżej wspomniana brzoskwinia, albo raczej taka średnio-dojrzała nektarynka. Oczywiście o dębie nie wspominam, gdyż wciąż jest dominującym smakiem. Z pewnością jest wytrawne ze średnio, albo może raczej dużą kwasowością. Natomiast ciało jest raczej lekkie, choć na oficjalnym tastingu raczej powiedziałbym, że średnie, by mieć większą pewność zdobycia punktu za poprawną odpowiedź. Zaskoczyło mnie również, że dość długo utrzymuje mi się na języku. Gdybym miał podjąć decyzję o jego jakości, to rzekłbym, że jest dobra i z pewnością rekomendowałbym Boyara do prostej pasty z sosem kremowym z kurczakiem tudzież jakąś wyrazistą rybą, np. grillowany pstrąg.

Byarze będziesz miał trudności za zachowaniem swojej osobowości w tym krwiożerczym kapitalizmie współczesnego winnego biznesu. Przybyłeś do nas z dalekiej krainy, oferujesz pracę za niskie pieniądze, którą bardzo doceniamy, natomiast gdy przyjdzie Ci w końcu prosić o przedłużenie pobytu i podwyżkę, to możesz zderzyć się z brutalną rzeczywistością i w efekcie pozostać na nisko płatnej roli. Choć życzę Ci najlepiej, to radziłbym Ci powrócić w przyszłości z bardziej szczerym i lokalnym charakterem, niż "subtelnie wpływającym dębem" i szczepem, który rośnie w każdym miejscu na świecie. W Europie ceni się indywidualność, gdyż w świecie globalnej konkurencji nie masz szans konkurować z wielkimi rekinami z wieloletnim doświadczeniem.

 Opal się, zapuść wąsa i nie imituj, proszę, dublińskiego akcentu...

środa, 7 września 2011

La Garona, 2004, Toro, Hiszpania

La Garona - kobieta, z którą zatańcz trzy razy.

Oto moje pierwsze wino na blogu. La Garona rocznik 2004 z regionu Toro w Hiszpanii. Hiszpańskiego niestety nie znam, a translatorowi ufam tak, jak politykom, tym nie mniej zrozumiałem, że głównym szczepem jest Garnacha. Nauczyciel hiszpańskiego powie Ci, że czyta się to "garnacza" natomiast nie dalej, jak miesiąc temu miałem przyjemność spotkać importera win hiszpańskich dla małego butiku z winami, który wymawiał to słowo ciut inaczej: "garnaca" tudzież "garnatsa". Dla tych z was, którzy adorują wina francuskie - grenache to nazwa, ktorą pewnie częściej się posługujecie. Kolejną rzeczą, której dowiedziałem się nawet bez użycia translatora, to fakt, że "durante 16 meses en barrica antes de ser embotellado", co przy mojej totalnej nieznajomości języka mogę zrozumieć, iż wino spędziło 16 miesięcy w dębowej beczce zanim trafiło do butelki. Okej.. będzie wanilia!


Ten blog nigdy nie będzie zlepkiem suchych opinii o winach, które pijam, tylko raczej pamiętnikiem mojej winnej podróży, a jak wiadomo.. podróż zaczyna się od wyprawy, a nie powrotu! Po kolei... Butelkę tego wina nabyłem w Mitchels & Son, gdzie jestem czlonkiem winnej gildii, choć lepiej to brzmi po angielsku: "Wine Guild". Aby nim pozostać, księgowa z M&S uprzejmie i niepozornie pozwala sobie ściągać €65 z mojego konta pierwszego dnia każdego miesiąca. Z jednej strony napawa mnie to dumą, a z drugiej strony wzbudzam często zakłopotanie wśród rozmówców, gdy na pytanie "ile wydajesz na wino miesięcznie?" mam od razu przygotowaną odpowiedź i jak mantrę słyszą ode mnie: "65 Euro każdego miesiąca, plus jakieś 92 Euro zakładając, że tygodniowo kupuję 3 butelki supermarketowego, easy-drinking wina do kolacji". Nie wiem dokładnie, czy o to chodzi w www.drinkaware.ie, ale jak dla mnie wiedza o ilości wydawanych pieniędzy na wino jest dość wysokim przejawem świadomości o moim piciu: €157.


Butelka, którą mam przed sobą kosztowała bodaj €24. I oto stoi przede mną, już otwarta. Po Garnachy z 2004 roku z regionu Toro spodziewam się średnio lub mocnego rubinowego koloru, co byłoby logicznym wnioskowaniem na podstawie wieku wina i generalnie lekkiego do średnio nasyconej czerwieni. Pozwoliłem rozlać sobie to wino do trzech kieliszków, gdyż nie do końca wiem, w którym zachowa się najlepiej. I oto...


Pomyliłem się, sami zobaczcie:
Cholernie głęboki, purpurowy kolor leniwie przechodzący w rubin. Psiakrew, dopiero zdałem egzamin WSET Level 2 i takie faux pas! Na szczęście wino nie jest mętne, co świadczy o tym, że kolor jest czysty i prawdopodobieństwo oksydacji na tym stadium jest praktycznie zerowe.

I teraz długo oczekiwana chwila... zacznę wąchać moją La Garonę z trzech kieliszków. Ponieważ jest to moj pierwszy post, to wyjaśnię tylko, że mój szanowny Ojciec jest pierwszym dystrybutorem kieliszków Eischa w Polsce i w moich postach będę linkował do stron sklepu internetowego z konkretnymi kieliszkami, z których piję moje wina. Dodam, że również linkuję do konkurencyjnego Riedla, więc żeby nie było, że jestem stronniczy!!
I teraz nos... zapraszam pierwszy kieliszek do ręki (wybieram kieliszki od lewej do prawej), niczym kobietę do tańca i oto... sniff... ahhh... z pewnością czysty zapach, żadnego korka, oksydacji i innych ułomności.. wyraźny, mocno zaznaczony, owocowy zapach. Po 16 miesiącach w beczce i niemal 5 latach w butelce spodziewałbym się bardziej rozwiniętych aromatów płynących z beczki, czyli upragnionej wanilii, która tak często pojawia się w sławnej Riosze (Rioja), ale nie! Czuję tylko przyprawy troszkę może w stronę goździków. Ale nie jest to dominujący zapach! Po garnaczy można się spodziewać czerwonych owoców, jednak tutaj muszę powiedzieć, że prócz czerwonej porzeczki, czuję troszkę czereśnie, być może nawet takie, z których babcia sok robi z dużą ilością cukru. 

Zobaczmy teraz, jak zapach różni się w Riedlowym Cab-Sav... Jakiejś znaczącej różnicy się nie spodziewam, bowiem oba te kieliszki są zaprojektowane pod Cab-Sav - cieliste, głębokie czerwone wina. ..sniff... hmmm.. delikatniejsze i łagodniej wpadające do nosa. Przychodzą mi do głowy dwa wnioski... wino jest troszkę za ciepłe. Zauważyłem właśnie, że w poprzednim kieliszku czułem od czasu do czasu szczypiący efekt alkoholu w moich nozdrzach. Może to świadczyć albo o niskiej jakości wina, albo o zbyt wysokiej jego temperaturze. Ponieważ wiem, że jakość tego wina jest conajmniej dobra, jak nie bardzo dobra, to tę pierwszą możliwość odrzucam. Tym nie mniej, w większym, Riedlowym kieliszku alkohol ma więcej miejsca by się ulotnić i tym samym pozwolić aromatom dotrzeć do nosa bez akompaniamentu gryzącego alkoholu, który w poprzednim kieliszku łokciami pchał mi się do nosa.

Zdecydowanie czereśniowo-wiśniowy aromat, co jest dość ciekawe dla czystej garnaczy, która zwykle rozwija w sobie raczej delikatne zapachy czerwonych owoców, jak poziomki, truskawki tudzież czerwone porzeczki.

I na końcu kieliszek do shiraza... czas na tango! i sniff... wow! Pieprz! Wyraźny zapach przypraw.. pieprzu i być może... ahhh! Aż trudno mi uwierzyć, że dopiero w tym kieliszku wychodzą te wszystkie zapachy, które wcześniej były zdominowane przez totalnie standardowe czerwone zapachy! Teraz czuję bardziej pieprz i nawet warzywne aromaty.. jakby jakieś grzyby.. tudzież... właściwie już nie warzywne, ale mineralne: mokra słoma, albo mokre drewno. Tak jakbym siedział na drewnianej ławie przy drewnianym stole na zewnątrz przed drewnianą, góralską chatą zaraz po zerwaniu chmury... drewnianej. Coś niesamowitego! Wygrywa kieliszek do Shiraza i to z niego nabiorę pierwszy łyk ambrozji La Garone.

Swoją drogą.. minęła już ponad godzina, a ja ledwo powąchalem to wino... Ten cały blog biznes chyba zredukuje ilość przeze mnie spożywanego alkoholu...

*snorrrrp* *frrrrrr* *frrrr* *prrrt, prrrrt, prrrt* *gulp* ahhh..

Wytrawne... nie trudno zgadnąć, gdyż 95% win na świecie to wina wytrawne (proszę, nie pytajcie mnie o źrodło.. to jest wiedza, której się nie kwestionuje!)! Wysoka kwasowość.. choć eksplozja smaku może zamaskować uczucie kwasowości, ale częstotliwości przełykanej przeze mnie śliny nie sposób nie zauważyć.. połykam tak często, jak mój pies, gdy widział dyndający mu przed nosem plasterek szynki. Garnacza raczej nie rozwija u siebie pełnych, cielistych win, jak Cab-Sav, czy też niektóre Shirazy, natomiast La Garona jest wyjątkowo średnio-pełna, co raczej pozostaje w górnej skali możliwości garnaczy. Również taniny są wyjątkowo duże, jak na garnacze - średnie. Można spokojnie do tego mieć kaczkę na talerzu, albo bitki jagnięce/wieprzowe, ewentualnie baraninę - najlepiej jeszcze, żeby przyprawy w potrawie były inne niż tylko sól i pieprz, tak aby pieprzny aromat wina kontrastował z przyprawami potrawy i vice-versa. Poprzez kontrastujące smaki, całe doświadczenie konsumpcji jest pełniejsze i tym samym przyjemniejsze.

Smak na środku języka pozostaje przez dłuższy czas, nadal czuję czereśnie na języku, mimo, że ostatni łyk wina przełknąłem (nie wyplulem!) minutę temu. To jest jedna z główych miar jakości... wino nie stara się Ciebie uwieść swoim wyglądem i zapachem i pierwszym uderzeniem w język, dać w mordę i ulecieć, tylko ostrożnie i elegancko daje siebie poznać. La Garona, jakże kobiece imię nota bede, wymaga ode mnie rozmowy i zainteresowania. Musiała przymierzyć trzy rożne suknie, by wreszcie w ostatniej shirazowej zatańczyć ze mną pasodoble i ukazać swoje ukryte wdzięki.

Można by się zakochać i bylibyśmy razem, gdyby nie gafa, jaką palnąłem...

"La Garono... Miałem przed Tobą setki innych..."