środa, 21 grudnia 2011

Opus One - dzieło Arystokraty i Kapitalisty


Opus One
baron wśród win

Opus One winery
Miejsce gdzie biznes spotyka się z arystokracją.

"Tam nie przychodzi się prosto z ulicy" - słowa kasjerki z Mondavi Winery, które zapamiętałem rezonowały mi w głowie, gdy dojeżdżałem aleją do Opus Wine Winery.

Nim jednak dojadę, pragnę tylko zająć troszkę czasu na małą dygresję.. otóż za dwa dni wybieram się do Polski na Święta. Ten fakt pośrednio spowodował, że dziś mojemu pisaniu akompaniuje mi herbata. Wiem bowiem, że mamy z ojcem tyle wina do wypróbowania, że, cytuję, będziemy już degustować od śniadania począwszy. Stwierdziłem, że ciepła, świąteczna herbatka dzisiejszego wieczora mi wystarczy. Świąteczna, bo w torebce prócz liści napakowane są przeróżne przyprawy typu goździkowo-cynamonowego.

Niestety od powyższej dygresji wykluła się sub-dygresja, która z kolei już wprowadzi mnie w winne prądy. Otóż nie od niedawna mam ciągoty do degustacji napojów... Przypomniałem sobie, że przecież w liceum (w owych czasach było jeszcze 4-letnie, czyli wiek 15-19 lat) zacząłem zagłębiać się w świat herbat. Pamiętam, że któregoś razu przeznaczyłem całe swoje miesięczne kieszonkowe by kupić 2 dekagramy białej, ręcznie zwijanej herbaty. Poszedłem do herbaciarni z jednym zamiarem i jednym sub-zamiarem. Zamiar główny, to zamiana wszystkich moich pieniędzy na jak największą ilość najdroższej herbaty w sklepie - 2 dekagramy za 11.50 zł. A sub-zamiar łączył się z zaproszeniem mojej ówczesnej sympatii do domu i przekonanie jej, że filiżanka białej herbaty wystarczy do skradzenia pocałunku.

Jak wielkie było moje rozczarowanie, gdy na  pytanie "i jak?" ona odpowiedziała "smakuje, jak wywar z siana".


Lekcja pokory i utopione pieniądze.

W Opus One na szczęście nie utopiłem pieniędzy. Uratował mnie kapelusz i aparat fotograficzny (turysta z Europy!). Ale do tego dojdę...


Gdy dojechałem na parking, sięgnąłem do tylnego siedzenia, by złapać za marynarkę. Nałożyłem ją na siebie, poprawiłem pina z logiem WSET (Wine and Spirit Education Trust), chwyciłem za aparat i ruszyłem do wejścia.

Już na dziedzińcu słyszałem muzykę klasyczną wydobywającą się ze środka. Wszedłszy do budynku zrozumiałem natychmiast, dlaczego trzeba się zapowiedzieć i stosownie ubrać... Marmury, żyrandole i obrazy obserwowały mnie z surowym wyrazem twarzy. Oczywiście grając eleganckiego turystę zapytałem concierge, kiedy mogę udać się na degustację. Pokazał mi panel rejestracyjny, który okazał się być iPadem "wgrawerowanym" w marmurowy pulpit. Co to dla mnie! To jest norma w Europie! A wiecie, że nawet i w Polsce wino robią? Tak! Mr. Wojtanowski, miło mi.

Naprawdę łatwo wywrzeć wrażenie w takich sytuacjach.

Tuż po rejestracji udałem się do baru degustacyjnego, gdzie zastałem barmankę mówiącą z wybitnie silnym francuskim akcentem. Zapytała mnie, czy podać wino. Uśmiechnąłem się i nim przechyliła butelkę, rzuciłem szybko okiem na menu i ku zdumieniu drugiego oka zobaczyłem "$35".

"Ale czy może pani tak tylko naparstek nalać, ja prowadzę, a mam jeszcze parę miejsc do odwiedzenia!"

Zatrzymała się na chwilkę, spojrzała mi w oczy i przechyliła butelkę na ułamek sekundy. Wystarczająco, by napełnić kieliszek trzema, czterema łykami. W zupełności starczy.

Spojrzałem z profesjonalnym wyrazem twarzy na kolor Opus One rocznik 2008, zakręciłem winem w kieliszku, przymknąłem oczy i zaciągnąłem się mocno zapachem. Wlatujące dolary do nosa przyniosły mi wspomnienia syropu z wiśni, jeżyn i porzeczek doprawianych szczyptą pieprzu, goździków wysypujących się ze skórzanej saszetki i oblanych delikatnie gorzką czekoladą... Otrząsnąłem się po chwili i rzuciłem niepewnie "ile płacę?". Pani tylko skinęła głową i zasugerowała, abym poszedł zobaczyć taras na górze.

Posłuchałem grzecznie, a w środku głowy: "yes! yes! yes!".

Przedsięwzięcie Opus One (nazwane tak dopiero w 1981) urodziło się w 1979 roku dzięki zawarciu współpracy między Baronem Philippe de Rothschild z Bordeaux a Robertem Mondavim. Był to mariaż Wielkich winnego świata, Barona tradycyjnego winiarstwa z Francji i Biznesmena kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych. Dzięki nim po raz pierwszy ukazały się ultra-premium wina w Stanach, gdzie flaszka przebiła $50 za butelkę, co w erze wciąż królujących "jug wines" było nie do pomyślenia.

Ideą było zrobienie doskonałego wina, gdzie perfekcja i dbałość o szczegóły zaczynała się w momencie sadzenia winorośli, dobierania parceli, rozłożenia winorośli, strzyżenia, zbiorów, winifikacji i kupażu. Postanowili korzystać z Bordoskich szczepów, czyli Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc, Merlot, Malbec oraz Petit Verdot, gdzie proporcje są manipulowane z roku na rok, by wyciągnąć maximum z każdego rocznika.

Ale nie, $260 bym nie zapłacił.

Ten mój krótki snobistyczny wypad do Napy został zdecydowanie zdetronizowany przez odwiedziny, jak się okazało, mojego ulubionego miejsca winnego w Kalifornii, czyli góry Santa Cruz. Tam gdzie poezja przeplata się ze szczerą pasją do wina i wszystko to na tle malowniczych gór porośniętych gigantycznymi, czerwonymi drzewami...

Loma Prieta.
W 1989 ruina po trzęsieniu ziemi, 
w 2011 raj dla wędrownego miłośnika win...

czwartek, 8 grudnia 2011

Napa Valley - Winna rewia mody

Napa
Winna rewia mody. 

Robert Mondavi Winery.
Brama do Mondavi Winery dla Napy, to jak Big Ben dla Londynu.

Minęło już grubo ponad miesiąc od czasu, gdy napisałem ostatniego posta. Muszę przyznać, że miesięczne podróżowanie po Stanach pochłonęło mnie do reszty i pozwoliło li tylko zapełniać różne świstki papieru notatkami z degustacji dziesiątków win, jakie miałem przyjemność filtrować przez swoje usta. Nie dlatego, że nagle polubiłem spluwaczkę, tylko dlatego, że byłem kierowcą. Tym nie mniej... moment wylewania swoich wspomnień na papier odwlekałem aż do dziś! Niestety momentu wylewania wina do spluwaczki odwlekać nie mogłem...

Muszę przyznać, że w trakcie moich wojażów był moment, że już siadłem do biurka, otworzyłem laptopa i gdy miałem zacząć pisać przypomniałem sobie pewną rozmowę z czasów, gdy byłem po raz pierwszy w pracy w Wielkiej Brytanii. Miałem wówczas 18 lat i pełniłem rolę opiekuna na obozie językowym w hrabstwie Surrey. Prowadziłem wówczas dziennik podróży i niemal codziennie pisałem (ręcznie!), co się działo dnia poprzedniego. Pewnego razu, gdy w "staff roomie" siedziałem przy stole skrobiąc długopisem po zeszycie podszedł do mnie jeden z nauczycieli, Australijczyk. Zadał mi wtedy pytanie, które utkwiło mi w pamięci na zawsze "Why are you living in the past when you're so young and there's so much there to see?".

Po krótkim flash-backu ocknąłem się, zamknąłem laptopa i poszedłem dalej zwiedzać, próbować, jeździć, podziwiać i pstrykać zdjęcia słonecznego zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Pierwszym punktem na mojej liście miejsc do zwiedzenia w Kalifornii była osławiona Napa. Przyznam, że miałem przez chwilę wątpliwości, czy nie lepiej byłoby złamać konwenanse i na przekór winnej pop-kulturze pojechać najpierw gdzie indziej, ale jednak stwierdziłem, że nie mając żadnej konkretnie zaplanowanej alternatywy, udam się do Napy. 

Już przejechawszy Bay Bridge zacząłem rozumieć, dlaczego Kalifornia to doskonałe miejsce na wino... Gorący klimat chłodzony przez bryzę z Pacyfiku to doskonała kombinacja, by dostarczyć winoroślom słońca i przy tym utrzymać wyjątkowo dużą kwasowość nagromadzoną wskutek chłodnych nocy, dużej różnicy temperatur między dniem a nocą. Również za sprawą dość dużej aktywności tektonicznej w okolicy (Loma Prieta 1989 - słynne trzęsienie ziemi w górach Santa Cruz. Swoją drogą winnica o nazwie Loma Prieta to jedna z najpiękniejszych, w których byłem..) Kalifornia ma niesamowicie ciekawą budowę geologiczną. Napa jest wyjątkowa pod tym względem. Niesamowite jest to, że na małym terenie posiada tak bardzo zróżnicowaną glebę. Od pozostałości po cofającej się zatoce San Pablo w południowej części po wulkaniczny popiół i bazalt w części północnej. Pozwala to na produkowanie wina w różnych stylach do tego stopnia, że wyjątkowo trudno mi tak naprawdę odpowiedzieć na pytanie "jak smakuje wino z Napy", bo do prawdy... można tam znaleźć niemal wszystko! 

Do Napy udałem się z jednym zamiarem... a właściwie z hipotezą na ustach, którą chciałem zweryfikować. A mianowicie, że w Kalifornii wino zachowuje się, jak modelka na wybiegu. Oceniana przez projektantów mody, ludzi show biznesu i przede wszystkim ogromną publiczność. Fakt, że dosłownie każde wino, które próbowałem smakowało mi niezmiernie, nie wystarczył do potwierdzenia tezy. Chciałem swój Europejski sceptycyzm podlać dowodem próżności biznesmenów, wszechogarniającym pieniądzem i przereklamowaną wyjątkowością!

I już po zobaczeniu słynnej tablicy "Nappa Valley" było mi wstyd, że taką hipotezę miałem czelność postawić... 

Pierwsza winnica na mojej drodze, to Robert Mondavi Winery, a jakże!

Miałem duże szczęście, że załapałem się na świetnego przewodnika, od którego pasję do wina było widać nawet przez obiektyw aparatu fotograficznego. To jest taki rodzaj człowieka, że gdy wciągnięty w dyskusję o swoim hobby, to zapomina o tym, że jest w pracy! Rozmawiałem z nim na osobności niemal 20 minut, gdy zorientował się, że powinien już zacząć oprowadzać kolejną grupę!


Jeszcze zanim zaczęliśmy zwiedzenie winnicy, poszedłem szybko do recepcji zapytać się o numer do Opus One Winery. W przewodniku wyczytałem, że zwiedzanie tej winnicy jest możliwe tylko za wcześniejszą rezerwacją. Panie w recepcji zmierzyły mnie ostrożnie wzrokiem, po czym powiedziały mi, że faktycznie do Opus One raczej nie przychodzi się z "ulicy". Po chwili zastanowienia spojrzałem na siebie i natychmiast zacząłem szukać w pamięci moment, w którym chowałem białą koszulę i marynarkę do torby i czy oby na pewno taka czynność miała miejsce... 

Zanim jednak tam się udałem, najpierw spędziłem prawie 2 godziny w winnicy Mondaviego. Skrupulatnie wszystko dokumentowałem, począwszy od kontenerów fermentacyjnych przez maszyny do butelkowania, korkowania po wielkie hale wypełnione pełnymi wina barriques. No i oczywiście każde zwiedzanie musi być zwieńczone degustacją. Nie było inaczej i tym razem.

Dostaliśmy ichniejsze Chardonnay Reserve, Pinot Noir oraz Cab-Sav. Wówczas po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, aby nie być tak surowym dla Kalifornijskiego wina i nie nazywać tego rewią mody, tylko po prostu realizowaniem swojego American Dream. Mam wrażenie, że jakikolwiek producent czy enolog pochodzący z Europy obsypanej obostrzeniami, zasadami apelacji, denominacji i innych restrykcji, gdy przybędzie robić wino do Ameryki, to zachłystuje się winną wolnością! I oto teraz może robić wino z jakich winogron chce, 100% Mourvedre, Grenache, Viognier, sadzić w jednym sąsiedztwie Sangiovese, Barberę, Syrah, Zinfandela i na miły bóg nawet je ze sobą czasem zmieszać! A co! W jednej winnicy zapytałem "dlaczego robicie 100% Mourvedre?", pani odpowiedziała "people love it, what can I say!". Nie miałem więcej pytań. W innej winnicy zapytałem "Jak to robicie, że ten Viognier ma tyle w sobie kwasowości?", na co oni odpowiedzieli "proste, 5% winogron zbieramy za wcześnie, potem połowę ostatecznych zbiorów trzymamy w dębowych beczkach, a połowę w stalowych zbiornikach, a potem wszystko ze sobą mieszamy". W Kalifornii jedyną limitacją jest wyobraźnia.

I tak samo te wina u Mondaviego... Prócz faktu, że Pinot Noir był z chorobą korka (szybko wymieniono butelkę), to wszystkie 3 wina były wyśmienite. Jak się potem dowiedziałem - w stylu, jaki jest teraz modny: orzechowy chardonnay, waniliowy, ostry i owocowy cab-sav, mineralny pinot noir. I każdy liczący się w biznesie winiarz w to celuje. W efekcie wina z półki estate i nieraz reserve są wszystkie robione w podobną nutę. Choć, jak mnie przekonywano, trendy się odwracają i producenci powoli wracają do korzeni i starają się robić wina z odrobiną finezji i próbują wyrazić oryginalny styl miejsca, tudzież terroir.

Po Mondavim przyszło mi pojechać do Opus One... Ale o tym w następnym odcinku! Jednakże na koniec posta pozostawię czytelnika z widokiem z owej ekskluzywnej winnicy...