środa, 21 grudnia 2011

Opus One - dzieło Arystokraty i Kapitalisty


Opus One
baron wśród win

Opus One winery
Miejsce gdzie biznes spotyka się z arystokracją.

"Tam nie przychodzi się prosto z ulicy" - słowa kasjerki z Mondavi Winery, które zapamiętałem rezonowały mi w głowie, gdy dojeżdżałem aleją do Opus Wine Winery.

Nim jednak dojadę, pragnę tylko zająć troszkę czasu na małą dygresję.. otóż za dwa dni wybieram się do Polski na Święta. Ten fakt pośrednio spowodował, że dziś mojemu pisaniu akompaniuje mi herbata. Wiem bowiem, że mamy z ojcem tyle wina do wypróbowania, że, cytuję, będziemy już degustować od śniadania począwszy. Stwierdziłem, że ciepła, świąteczna herbatka dzisiejszego wieczora mi wystarczy. Świąteczna, bo w torebce prócz liści napakowane są przeróżne przyprawy typu goździkowo-cynamonowego.

Niestety od powyższej dygresji wykluła się sub-dygresja, która z kolei już wprowadzi mnie w winne prądy. Otóż nie od niedawna mam ciągoty do degustacji napojów... Przypomniałem sobie, że przecież w liceum (w owych czasach było jeszcze 4-letnie, czyli wiek 15-19 lat) zacząłem zagłębiać się w świat herbat. Pamiętam, że któregoś razu przeznaczyłem całe swoje miesięczne kieszonkowe by kupić 2 dekagramy białej, ręcznie zwijanej herbaty. Poszedłem do herbaciarni z jednym zamiarem i jednym sub-zamiarem. Zamiar główny, to zamiana wszystkich moich pieniędzy na jak największą ilość najdroższej herbaty w sklepie - 2 dekagramy za 11.50 zł. A sub-zamiar łączył się z zaproszeniem mojej ówczesnej sympatii do domu i przekonanie jej, że filiżanka białej herbaty wystarczy do skradzenia pocałunku.

Jak wielkie było moje rozczarowanie, gdy na  pytanie "i jak?" ona odpowiedziała "smakuje, jak wywar z siana".


Lekcja pokory i utopione pieniądze.

W Opus One na szczęście nie utopiłem pieniędzy. Uratował mnie kapelusz i aparat fotograficzny (turysta z Europy!). Ale do tego dojdę...


Gdy dojechałem na parking, sięgnąłem do tylnego siedzenia, by złapać za marynarkę. Nałożyłem ją na siebie, poprawiłem pina z logiem WSET (Wine and Spirit Education Trust), chwyciłem za aparat i ruszyłem do wejścia.

Już na dziedzińcu słyszałem muzykę klasyczną wydobywającą się ze środka. Wszedłszy do budynku zrozumiałem natychmiast, dlaczego trzeba się zapowiedzieć i stosownie ubrać... Marmury, żyrandole i obrazy obserwowały mnie z surowym wyrazem twarzy. Oczywiście grając eleganckiego turystę zapytałem concierge, kiedy mogę udać się na degustację. Pokazał mi panel rejestracyjny, który okazał się być iPadem "wgrawerowanym" w marmurowy pulpit. Co to dla mnie! To jest norma w Europie! A wiecie, że nawet i w Polsce wino robią? Tak! Mr. Wojtanowski, miło mi.

Naprawdę łatwo wywrzeć wrażenie w takich sytuacjach.

Tuż po rejestracji udałem się do baru degustacyjnego, gdzie zastałem barmankę mówiącą z wybitnie silnym francuskim akcentem. Zapytała mnie, czy podać wino. Uśmiechnąłem się i nim przechyliła butelkę, rzuciłem szybko okiem na menu i ku zdumieniu drugiego oka zobaczyłem "$35".

"Ale czy może pani tak tylko naparstek nalać, ja prowadzę, a mam jeszcze parę miejsc do odwiedzenia!"

Zatrzymała się na chwilkę, spojrzała mi w oczy i przechyliła butelkę na ułamek sekundy. Wystarczająco, by napełnić kieliszek trzema, czterema łykami. W zupełności starczy.

Spojrzałem z profesjonalnym wyrazem twarzy na kolor Opus One rocznik 2008, zakręciłem winem w kieliszku, przymknąłem oczy i zaciągnąłem się mocno zapachem. Wlatujące dolary do nosa przyniosły mi wspomnienia syropu z wiśni, jeżyn i porzeczek doprawianych szczyptą pieprzu, goździków wysypujących się ze skórzanej saszetki i oblanych delikatnie gorzką czekoladą... Otrząsnąłem się po chwili i rzuciłem niepewnie "ile płacę?". Pani tylko skinęła głową i zasugerowała, abym poszedł zobaczyć taras na górze.

Posłuchałem grzecznie, a w środku głowy: "yes! yes! yes!".

Przedsięwzięcie Opus One (nazwane tak dopiero w 1981) urodziło się w 1979 roku dzięki zawarciu współpracy między Baronem Philippe de Rothschild z Bordeaux a Robertem Mondavim. Był to mariaż Wielkich winnego świata, Barona tradycyjnego winiarstwa z Francji i Biznesmena kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych. Dzięki nim po raz pierwszy ukazały się ultra-premium wina w Stanach, gdzie flaszka przebiła $50 za butelkę, co w erze wciąż królujących "jug wines" było nie do pomyślenia.

Ideą było zrobienie doskonałego wina, gdzie perfekcja i dbałość o szczegóły zaczynała się w momencie sadzenia winorośli, dobierania parceli, rozłożenia winorośli, strzyżenia, zbiorów, winifikacji i kupażu. Postanowili korzystać z Bordoskich szczepów, czyli Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc, Merlot, Malbec oraz Petit Verdot, gdzie proporcje są manipulowane z roku na rok, by wyciągnąć maximum z każdego rocznika.

Ale nie, $260 bym nie zapłacił.

Ten mój krótki snobistyczny wypad do Napy został zdecydowanie zdetronizowany przez odwiedziny, jak się okazało, mojego ulubionego miejsca winnego w Kalifornii, czyli góry Santa Cruz. Tam gdzie poezja przeplata się ze szczerą pasją do wina i wszystko to na tle malowniczych gór porośniętych gigantycznymi, czerwonymi drzewami...

Loma Prieta.
W 1989 ruina po trzęsieniu ziemi, 
w 2011 raj dla wędrownego miłośnika win...

czwartek, 8 grudnia 2011

Napa Valley - Winna rewia mody

Napa
Winna rewia mody. 

Robert Mondavi Winery.
Brama do Mondavi Winery dla Napy, to jak Big Ben dla Londynu.

Minęło już grubo ponad miesiąc od czasu, gdy napisałem ostatniego posta. Muszę przyznać, że miesięczne podróżowanie po Stanach pochłonęło mnie do reszty i pozwoliło li tylko zapełniać różne świstki papieru notatkami z degustacji dziesiątków win, jakie miałem przyjemność filtrować przez swoje usta. Nie dlatego, że nagle polubiłem spluwaczkę, tylko dlatego, że byłem kierowcą. Tym nie mniej... moment wylewania swoich wspomnień na papier odwlekałem aż do dziś! Niestety momentu wylewania wina do spluwaczki odwlekać nie mogłem...

Muszę przyznać, że w trakcie moich wojażów był moment, że już siadłem do biurka, otworzyłem laptopa i gdy miałem zacząć pisać przypomniałem sobie pewną rozmowę z czasów, gdy byłem po raz pierwszy w pracy w Wielkiej Brytanii. Miałem wówczas 18 lat i pełniłem rolę opiekuna na obozie językowym w hrabstwie Surrey. Prowadziłem wówczas dziennik podróży i niemal codziennie pisałem (ręcznie!), co się działo dnia poprzedniego. Pewnego razu, gdy w "staff roomie" siedziałem przy stole skrobiąc długopisem po zeszycie podszedł do mnie jeden z nauczycieli, Australijczyk. Zadał mi wtedy pytanie, które utkwiło mi w pamięci na zawsze "Why are you living in the past when you're so young and there's so much there to see?".

Po krótkim flash-backu ocknąłem się, zamknąłem laptopa i poszedłem dalej zwiedzać, próbować, jeździć, podziwiać i pstrykać zdjęcia słonecznego zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Pierwszym punktem na mojej liście miejsc do zwiedzenia w Kalifornii była osławiona Napa. Przyznam, że miałem przez chwilę wątpliwości, czy nie lepiej byłoby złamać konwenanse i na przekór winnej pop-kulturze pojechać najpierw gdzie indziej, ale jednak stwierdziłem, że nie mając żadnej konkretnie zaplanowanej alternatywy, udam się do Napy. 

Już przejechawszy Bay Bridge zacząłem rozumieć, dlaczego Kalifornia to doskonałe miejsce na wino... Gorący klimat chłodzony przez bryzę z Pacyfiku to doskonała kombinacja, by dostarczyć winoroślom słońca i przy tym utrzymać wyjątkowo dużą kwasowość nagromadzoną wskutek chłodnych nocy, dużej różnicy temperatur między dniem a nocą. Również za sprawą dość dużej aktywności tektonicznej w okolicy (Loma Prieta 1989 - słynne trzęsienie ziemi w górach Santa Cruz. Swoją drogą winnica o nazwie Loma Prieta to jedna z najpiękniejszych, w których byłem..) Kalifornia ma niesamowicie ciekawą budowę geologiczną. Napa jest wyjątkowa pod tym względem. Niesamowite jest to, że na małym terenie posiada tak bardzo zróżnicowaną glebę. Od pozostałości po cofającej się zatoce San Pablo w południowej części po wulkaniczny popiół i bazalt w części północnej. Pozwala to na produkowanie wina w różnych stylach do tego stopnia, że wyjątkowo trudno mi tak naprawdę odpowiedzieć na pytanie "jak smakuje wino z Napy", bo do prawdy... można tam znaleźć niemal wszystko! 

Do Napy udałem się z jednym zamiarem... a właściwie z hipotezą na ustach, którą chciałem zweryfikować. A mianowicie, że w Kalifornii wino zachowuje się, jak modelka na wybiegu. Oceniana przez projektantów mody, ludzi show biznesu i przede wszystkim ogromną publiczność. Fakt, że dosłownie każde wino, które próbowałem smakowało mi niezmiernie, nie wystarczył do potwierdzenia tezy. Chciałem swój Europejski sceptycyzm podlać dowodem próżności biznesmenów, wszechogarniającym pieniądzem i przereklamowaną wyjątkowością!

I już po zobaczeniu słynnej tablicy "Nappa Valley" było mi wstyd, że taką hipotezę miałem czelność postawić... 

Pierwsza winnica na mojej drodze, to Robert Mondavi Winery, a jakże!

Miałem duże szczęście, że załapałem się na świetnego przewodnika, od którego pasję do wina było widać nawet przez obiektyw aparatu fotograficznego. To jest taki rodzaj człowieka, że gdy wciągnięty w dyskusję o swoim hobby, to zapomina o tym, że jest w pracy! Rozmawiałem z nim na osobności niemal 20 minut, gdy zorientował się, że powinien już zacząć oprowadzać kolejną grupę!


Jeszcze zanim zaczęliśmy zwiedzenie winnicy, poszedłem szybko do recepcji zapytać się o numer do Opus One Winery. W przewodniku wyczytałem, że zwiedzanie tej winnicy jest możliwe tylko za wcześniejszą rezerwacją. Panie w recepcji zmierzyły mnie ostrożnie wzrokiem, po czym powiedziały mi, że faktycznie do Opus One raczej nie przychodzi się z "ulicy". Po chwili zastanowienia spojrzałem na siebie i natychmiast zacząłem szukać w pamięci moment, w którym chowałem białą koszulę i marynarkę do torby i czy oby na pewno taka czynność miała miejsce... 

Zanim jednak tam się udałem, najpierw spędziłem prawie 2 godziny w winnicy Mondaviego. Skrupulatnie wszystko dokumentowałem, począwszy od kontenerów fermentacyjnych przez maszyny do butelkowania, korkowania po wielkie hale wypełnione pełnymi wina barriques. No i oczywiście każde zwiedzanie musi być zwieńczone degustacją. Nie było inaczej i tym razem.

Dostaliśmy ichniejsze Chardonnay Reserve, Pinot Noir oraz Cab-Sav. Wówczas po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, aby nie być tak surowym dla Kalifornijskiego wina i nie nazywać tego rewią mody, tylko po prostu realizowaniem swojego American Dream. Mam wrażenie, że jakikolwiek producent czy enolog pochodzący z Europy obsypanej obostrzeniami, zasadami apelacji, denominacji i innych restrykcji, gdy przybędzie robić wino do Ameryki, to zachłystuje się winną wolnością! I oto teraz może robić wino z jakich winogron chce, 100% Mourvedre, Grenache, Viognier, sadzić w jednym sąsiedztwie Sangiovese, Barberę, Syrah, Zinfandela i na miły bóg nawet je ze sobą czasem zmieszać! A co! W jednej winnicy zapytałem "dlaczego robicie 100% Mourvedre?", pani odpowiedziała "people love it, what can I say!". Nie miałem więcej pytań. W innej winnicy zapytałem "Jak to robicie, że ten Viognier ma tyle w sobie kwasowości?", na co oni odpowiedzieli "proste, 5% winogron zbieramy za wcześnie, potem połowę ostatecznych zbiorów trzymamy w dębowych beczkach, a połowę w stalowych zbiornikach, a potem wszystko ze sobą mieszamy". W Kalifornii jedyną limitacją jest wyobraźnia.

I tak samo te wina u Mondaviego... Prócz faktu, że Pinot Noir był z chorobą korka (szybko wymieniono butelkę), to wszystkie 3 wina były wyśmienite. Jak się potem dowiedziałem - w stylu, jaki jest teraz modny: orzechowy chardonnay, waniliowy, ostry i owocowy cab-sav, mineralny pinot noir. I każdy liczący się w biznesie winiarz w to celuje. W efekcie wina z półki estate i nieraz reserve są wszystkie robione w podobną nutę. Choć, jak mnie przekonywano, trendy się odwracają i producenci powoli wracają do korzeni i starają się robić wina z odrobiną finezji i próbują wyrazić oryginalny styl miejsca, tudzież terroir.

Po Mondavim przyszło mi pojechać do Opus One... Ale o tym w następnym odcinku! Jednakże na koniec posta pozostawię czytelnika z widokiem z owej ekskluzywnej winnicy...

sobota, 22 października 2011

Vino Volo - lotniskowy wine bar i Californian Kings

Vino Volo - na lotnisku w Filadelfii
Czyli mój pierwszy wine tasting w Stanach i przykład niecierpliwości.
  


I oto wylądowałem. Pogubiwszy się nieco na lotnisku, nieznalawszy startera ani do t-mobile ani to AT&T, stwierdziłem, że najlepszą opcją na zabicie czasu będzie miejsce, które właśnie odkryłem - Vino Volo "discover great wines". Co prawda nie zwiedziłem jakieś znacznej ilości lotnisk w Europie, ale z podobną siecią spotykam się po raz pierwszy: sieć barów do smakowania wina.

Podoba mi się. Zazdroszczę pomysłu.

Do lotu zostały mi ponad 2 godziny, więc cóż lepszego znaleźć do roboty, niż realizowanie mojego blogo-winnego planu? Zamówiłem sobie tasting set o nazwie "California Kings". Wiem, że jest to wyraz totalnej niecierpliwości z mojej strony, gdyż nie dalej, jak za 5 dni będę już w Kalifornii, tym nie mniej… nie mogłem się powstrzymać!



Dostałem oto 3 kieliszki czerwonych win, 2 z Sonomy i 1 z Napy. Bardzo podoba mi się forma, w jakiej jakiej Vino Volo prezentuje swoje zestawy degustacyjne - elegancka, metalowa tacka z miejscem do wsunięcia informacji o winach, które będę próbował. Właściciel baru pisze mi, że oto pierwsze wino po lewej to Pinot Noir z wybrzeża Sonomy z winnicy Belle Glos, rocznik 2009, nazwa butelki Meiomi. Mam ze sobą ściągę z rozpiską roczników, regionów Kalifornii i punktów, ile Parker nadal danemu miejscu i rocznikowi. Pinot Noir z 2009 z Północnej Kalifornii Parker ocenił generalnie na 90, co jest dolną granicą "wyjątkowego" rocznika (skala 0-100, a właściwie 80-100, gdyż conajmniej 80 dostaje każdy trunek, który formalnie otrzymał nazwę wina, mimo że to może być paskudnej jakości gleborzut).



Naturalnie nie mogłem się powstrzymać przed spojrzeniem na stopkę kieliszków i tak oto dowiedziałem się, że Vino Volvo prezentuje swoje wina w kieliszkach Riedla. Niestety nie mam ze sobą innych do porównania, dlatego nici z mojego standardowego punktu każdego blogposta, jakim jest porównanie percepcji wina z różnych kieliszków.

Do dzieła! Zdejmuję z tacki pierwszy kieliszek po lewej - Pinot Noir z wybrzeża Sonoma. Barman wspaniałomyślnie wyjaśni mi, że kolor jest "Bright" położony dość blisko pola o nazwę "Rich". Przyznam, że nauczony jestem nomenklatury WSET, także jest to dla mnie nowość. Należy się szybko doedukować, by faux pas w Stanach nie popełnić! Z "wine note" wyczytuję, że wino oferuje aromaty ciemnych owoców - porzeczek/jeżyn zbalansowanych ziemistymi niuansami ziół, skóry, suszonych liści, wanilii i drzewa cedrowego. Okej, wiedząc, gdzie leży Sonoma i jakie winorośla tam rosną, to mogę przypuszczać, że ten opis nie mija się z prawdą. Ciepły klimat (Sonoma znajduje się na wysokości Hiszpanii) łagodzony przez oceaniczne bryzy i powodujący dość częste mgły i wahania temperatury w lecie (noc/dzień) to idealne warunki, by tworzyć wielkie Pinot Noir. A takie cechy, jak duża owocowość wraz ziemistymi, mineralnymi aromatami + beczkowymi niuansami, to domena wielkich Pinot Noir.

Kolor jest dużo ciemniejszy, niż Francuskie Burgundy, czy pinoty pochodzące znad Loary - przyczyny dopatruję się w ilości słońca; w Kalifornii jest go ciut więcej!

Faktycznie kolor niemal intensywny rubin, mimo że to rocznik 2009! Nos jest arcy przyjemny! Aromaty mokrych liści, jesiennej łąki otoczonej lasem po której grupa ludzi wraca do domu z koszami pełnymi jagód i owoców leśnych. Wyłapuję też silny aromat kawy! Coś, czego wcześniej w Pinocie nie czułem; tylko w Pinotage. Zapach jest tak czysty, równy i zbalansowany, że trudno mi się do czegokolwiek przyczepić. Może to wynik zmęczenia? Spałem dzisiaj 3 godziny w domu, by trochę przygotować się na jet-laga. Potem w samolocie z przerwami przespałem kolejne 3-4 godziny i teraz, gdy powinna być 21, mam dopiero 16… Tym nie mniej, zmysł powonienia nie jest otępiony!

Spróbujmy… Zdecydowanie wino lepiej prezentuje się na nosie. Uwiodło mnie, zanim dobiłem targu! Od wielkiego pinota po takiej intensywności aromatu i widocznym efekcie słońca oczekiwałbym dużej kwasowości do zbalansowania cukru, którego podczas maceracji było zdecydowanie więcej, niż Burgundach, nie mówiąc już o tych znad Loary. Co prawda kwasowość i tak jest duża - moje ślinianki działają mocno, ale brakuje temu winu takiej.. nazwałbym to soczystości. Również przebijają się aromaty cedrowe.. z wanilią i ziemistymi aromatami liści. Finish jest dość długi - z pewnością jest to dobrej, jak nie bardzo dobrej jakości wino, natomiast, gdybym miał dobierać do tego posiłek… pasztetu, czy bardzo aromatycznej kaczki bym do tego nie jadł. Bardziej pieczeń z jagnięciny, nic specjalnie mocno ziołowego, czy przyprawionego, gdyż taniny tego pinota (są dość wyraźne) i taka lekka tępość smaku może spotęgować uczucie ostrości i zgubić się totalnie w intensywności smaku posiłku.

Drugie wino to Merlot z 2007 roku, Napa z winiarni Jade Mountain. Barman informuje mnie, że kolor jest bogaty (plamka na kwadracie prawo-góra), wg. mnie to intensywny purpurowy kolor. Znowu… wyraz ilości słońca, gdyż Merloty rzadko osiągają takie głębokie, intensywne kolory, zwykle jest to, podobnie jak grenache, raczej średnio-intensywny kolor. Biorąc wino do nosa mocno czuję zapach ciemnych owoców, które powoli zaczynają być dominowane przez aromaty wanilii i karmelu, o czym właściwie Vino Volo też informuje na swojej tacce. Odnoszę wrażenie, że tej wanilii to ja się w Kalifornii nawącham tyle, że zacznie mi bokiem wychodzić… Ale nie uprzedzajmy faktów! Zanim postawię tezę o zbyt silnym i bezczelnym wpływie Parkeryzmu na Nape i Sonomę, to wolałbym najpierw osobiście tam pojechać i popróbować więcej win, niż tylko 3 na lotnisku w Filadelfii!

Po kolejnym powąchaniu wina po raz pierwszy poczułem zapach tostów! I faktycznie producent też o tym wspomina. Obawiam się, że ten Merlot, tak jak pinot poprzedni chce mnie uwieść zapachem… Przekonajmy się. Na podniebieniu zachowuje się bardzo dostojnie. Dużo lepiej od poprzedniego prezentuje swoje owocowe i waniliowe wdzięki prowadząc pod ramię damę kwasowości. Są podobnego wzrostu, dama może nawet ubrać niewysokie obcasy i wciąż prezentować się na podobnym poziomie, co potężny patron porzeczki, wanilii i karmelu. Po rozmowie z nimi dość długo pamiętasz konwersację, a budząc się kolejnego dnia, zapominasz, że wcześniej poznałeś parę z pinotem na czele.

Ostatnio wino… Cabernet Sauvignon z Sonomy, 2007, winnica Mill Creek nie bez powodu jest po prawej i sugerowane, jako ostatnie wino do wypicia. Cab-Sav bowiem jest najpotężniejszym szczepem z tych trzech, a jak wiadomo należy iść od win lżejszych w stronę cięższych, tak jak z każdym alkoholem właściwie. Tym bardziej jestem niecierpliwy, gdyż Parker uznał Cab-Sav z 2007 z Północnej Kalifornii jako rocznik wybitny dając mu aż 96 punktów, co jest dolną granicą tej oceny.

Kolor to bardzo intensywna purpura tylko ostrożnie i powoli podążająca w stronę rubinu. Na nosie dojrzałe jeżyny i być śliwko-wiśnie… tudzież syrop jeżynowy, trudno mi określić, ale zdecydowanie mocniejszy od poprzednich win. Wszystkie trzy charakteryzują się zapachami ciemnych owoców, natomiast mógłbym powiedzieć, że w skali od pinot-merlot-cabsav tak samo jak kolor idzie od jasnego do ciemnego, tak samo owoce.. od średnio-dojrzałych do super dojrzałych.

Och… tak mnie obezwładniło, że trudno mi się skupić na pisaniu. Może to dlatego, że do kotła wypełnionego zmęczeniem dołożyłem pewną miarę alkoholu? Sam nie wiem! W odróżnieniu pod poprzednich win, to prezentuje się dużo lepiej w ustach rozkładając przede mną bombonierkę czekoladek z odrobinką chili tudzież nadzieniem pralinkowym. Mimo, że mam niebo na podniebieniu, to z trudem przychodzi mi jego opisanie. Po kolejnym łyku wyczułem nutki takich nasączonych wiśni z syropu od babci podane na czubku tortu.

Gdybym miał podjąć decyzję, które smakowało mi najlepiej, to chyba idealnie pokazuje to zawartość kieliszków po degustacji… Ilość wina pozostająca w kieliszku odwrotnie proporcjonalna do mojej osobistej przyjemność z jego picia.



I na koniec.. Welcome to the United States of America!

środa, 5 października 2011

l'expatrié, Semillon, 2003, the Colonial Estate, Barossa Valley, Australia

l'Expatrié 
a tired expat on the Green Island


And so it came to the point when I had to do a post in English, or shall I say... Irish-English. It is obviously not my mother tongue, hence I would kindly ask for your forbearance in case I make any silly mistakes or phrases, which might come from a direct and blunt polish translation.

Just as my previous bottles, this one is special. Not only because it says on the back that the vineyard from which the wine come from has supposedly been established by Silesian immigrants, but also because it was a gift. From Silesians to a Silesian. I think I might need to go deeper into the story...

So it all began not so long ago when my friend went to Poland for a few months. Her husband soon followed leaving me the keys to their apartment and asked if I could look after it in their absence. I happily agreed knowing that having keys to two apartments is always better than just one. The more, the merrier. What I didn't realize is that it also came with a benefit of three bottles of wines waiting for me in their apartment along with two bags of onions. The onions ended up in pasta few days later which was enjoyed at a party that I threw at my place. But with the wines... well... they were carefully placed in my wardrobe, which is trying hard to play a role of a 15th century cellar. The only problem is, it's been made of wood, keeps a warm 20 degrees temperature and is experiencing occasional tremors when I scour through it in search for clean clothes. Still... a wine cellar. I live on a ground floor, mind you!

So before I start the wine tasting bit, I'd like to officially thank my friends for putting this bottle forward. It comes from Barossa Valley in South Australia which is one of the regions in Australia that I particularly fancy. Mainly because the area of the region is quite compact (some over 13,000 hectares of vineyards) and thus doesn't allow huge parcels and encourage smaller, which are most of the times treated with care and love. Also the climate and soil is ideal for Shiraz, which is planted there in abundance as well as some cab-savs and, of course, Semillion.  

Now, I'm not the most knowledgeable person about Australian wines, but from experience I have from the new World wines is that most of the times they're more customer-orientated rather than producer-orientated. In other words... more by the Globalists rather than Traditionalists, or more even "I do what's tasty" as opposed to "I do that, take it or leave it. And don't forget, who I am and where I'm from.". From this 2003 Semillion I'd expect a rather chunky, deep yellow in color and honey'ish fruity and perhaps oaky flavored wine. I gathered from the label that it was fermented both in oak and steel vats using Champagne yeast to allow fermentation in 12 degrees. When a wine is treated elegantly, it becomes elegant. Also I learned that some melolactic fermentation was used, so I'm dying to try it and feel that mellowy, velvety or creamy even structure on the palate. Can't wait to try it! 

Worth mentioning is the name... l'Expatrie, an expat. Which ideally describes my current situation! Anyways... onto the color. Let's see if I was wrong with my assumptions. 

Oh no! I just opened the bottle and noticed that the cork was nearly all wet up to the top! This could mean a dreadful thing... It could have been exposed to oxygen, which is a great enemy of wine... Perhaps it was stored too long on the shelves in an upright position which would dry the cork and therefore made it dry and allow too much air to circulate? Then the cork would shrink a little bit and after I put it sideways, some of the wine nearly got out of the bottle? At least I wasn't wrong about the color!


I poured the wine to three glasses as usual. I'd like to see, which one of these will expose my wine with its very best qualities: 
Now... onto the nose. Seeing the wet cork I could smell a stale, not exciting smell without much fruitiness which would have totally faded away after contact with air. Let's see... I'm taking the glasses from left to right, so the first one is a glass for whites by Eisch. I give it a little swirl before I throw my nose into it! 

Alcohol... some rubbery, metallic/mineral aromas and even more rubber or petrol. Before I put a verdict for oxidation, I need to double check it in the chardonnay glass. Ok... I'm pretty convinced it is indeed oxidized, but just for the sake of giving it a chance, I'll try it on the palate. 

After tasting it and giving it a second chance I'd like to think that it is just past it's best. It doesn't feel unpleasant on the palate actually. It still gives me those rubbery aromas as you would get in a mature Riesling, but I'm also getting some oak and a hint of honey and perhaps some prune.
  
Hmm.. I must say that after it warmed up a little it opened. Maybe it wasn't that much oxidized and just needed some time in the glass? Maybe it's one of those wines, that don't intend to seduce you from the first sight but rather invite you to a conversation? So I'm asking the glass for Chardonnay by Eisch for a dance... Now I'm getting more round and cleaner aromas. Still not exploding with fruit, mostly petrolly/rubbery chassis with a peachy wheels filled with honey. But still... on the palate a bit dull and nothing new to the previous experience with the first glass. 

What can the wine tell me from the Riedel perspective then? Let's see. It doesn't bring any new words to my description other than smoother aromas. With a wider bowl that the Montrachet glass has it allows a subtle stir in the air which when reached by a nose gives you a rather pleasant feeling. But still... on the palate it's stale and leaves the mouth rather quickly, oblivious to the fact that it was even there in the first place. 

I used a spittoon for the first time. Not only because this wine was a bit faulty, but also because I must look after my stomach more carefully these days! It's been screaming for a break after a joyful week of dinners, birthday and farewell parties. 

All in all, our expat l'Expatrie after many years took a long journey to come to Ireland and then waited for an opportunity to be discovered, understood, revealed and enjoyed. He waited too long. And now being a dull and tired expat he ends in a spittoon. I'm convinced his mates had more luck and have a happier story to tell.

poniedziałek, 19 września 2011

Prawdziwe, Sherwood Estate, Sauvignon-Blanc, 2009, Marlborough, Nowa Zelandia

Sharewood Estate, wino, któremu należą się przeprosiny.

Tym razem nie pomyliłem się z otworzeniem poprawnej butelki... Ponieważ wyczerpałem już znacznie wstęp do tej pozycji w poprzednim poście, to pozwolę sobie teraz li tylko oddać się degustacji.

Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Spodziewam się bowiem jasnego, cytrynowego koloru po dość  młodym Sauvignon-Blanc. Swoją drogą, sam zastanawiam się dlaczego nie domyśliłem się ostatnio, że skoro kolor mam przed sobą ciemno-żółty, niemal przechodzący w złoty, to chyba raczej nie jest Sav-Blanc! Tym bardziej, że przecież nie używa się beczki przy produkcji wina z tego szczepu, co mogłoby być jednym z pierwszych powodów, które przyciemnią i zintensyfikują kolor białego wina. Ale nic to! Dzisiaj wiem, że moje oczekiwania po dwukrotnym upewnieniu się, że nalewam to samo wino, spełniają się.
Oto stoją przede mną 3 kieliszki, te same, co ostatnio. Bo przecież gdybym wiedział, że nalewam Verdejo, to wybrałbym może zamiast kieliszków do Rieslinga, kieliszki do Chardonnay, z większą misą aby mocniejsze aromaty mogłyby się nieco rozrzedzić i pozwolić się wyławiać pojedynczo i po kolei. Ale nie... przecież byłem święcie przekonany, że to nie Verdejo.

Biorę teraz do ręki pierwszy kieliszek, Eischowy do wina białego, i zaciągam się najpierw ostrożnie, gdyż oczekuję eksplozji aromatów, a potem gdy rekonesans zostanie wykonany, zanużam swój nos w kieliszku i zdrowo nabieram zapachu w nozdrza. Czuję, jak drobne molekuły zapachowe atakują mi nos od środka i przywodzą na myśl taką oto scenę... Leżę sobie na rozłożonym kocu na polu świeżo ściętej trawy obok soczystych, zroszonych poranną mżawką krzewów. Jest gorąco, w ręce trzymam szklankę lemoniady i poprzez przyciemniane okulary szukam wzrokiem pudełeczka, w którym przyszykowałem sobie garść świeżego agrestu. Grzebię niezdarnie ręką w koszyku i natrafiam na soczyste, zielone jabłko. Ucieszyłem się, że nie zapomniałem go zabrać, bo nic bardziej mi nie smakuje w tak gorący dzień, jak porządny, twardy i jeszcze niedość dojrzały Granny Smith. Na sam jego widok moje ślinianki w ustach zaczynają intensywniej pracować.

Moje ugryzienie jabłka pewnie było słychać na drugim końcu łąki i oto...

Ślinianki nie przestają mi pracować i co chwila muszę przełykać. Dokładnie tego spodziewam się po Sauvignon-Blanc, szczególnie z Marlborough. Wysoka kwasowość, przy średnio-lekko cielistym winie i olbrzymiej eksplozji świeżego cytrusa, agrestu, a nawet zielonych warzyw, jak papryka, czy zielony groszek sprawia, że ów Sauvignon-Blanc z Sherwood Estate idealnie nadałby się do lekkiej ryby podanej przy akompaniamencie kartofeln-salat z konserwowymi cebulkami i dużą ilością świeżych ziół, jak szczypiorek, pietruszka, koperek i może jeszcze odrobina kolendry. Obok warto byłoby mieć parę suchych plastrów słonego prosciutto. Po konsumpcji tego i wypiciu pierwszego kieliszka, można by podać również kolejną przystawkę albo z lekko wędzonej makreli, albo lepiej anchovis tudzież sardynki z czarnymi oliwkami zalewane oliwą z oliwek. Mhmm.. Robię się głodny od popijania tego wina!

Z przyjemnością opróżniłem zawartość Eischowego kieliszka z wina, zanim spróbowałem go również i w innym szkle. To pewnie świadczy o doskonałym przystosowaniu Eischowego kieliszka do białego wina do  dzisiejszego Sav-Blanca! Dajmy jednak dojść do głosu Riedlowi do Rieslinga, a następnie Eischowi do Chardonnay.

Riedel mówi tak... Przytemperuję Ci trochę to wino, bo tak agresywnie chce się wydostać z kieliszka, że załagodzę go dla Ciebie. I choć wyczujesz podobne aromaty, będą one nieco przytłumione i dość nieśmiałe. A nie tego chce wino z Sharewood Estate. Ono chce być skoncentrowane, odważne, pewne siebie, bo wie, że mimo iż zapach jest bardzo intensywny, to mimo wszystko intrygujący i bynajmniej nie zastraszający. 

Eischowy Chardonnay zachowuje się również interesująco. Rzekłbym.. edukacyjnie. Zapach bowiem jest jeszcze bardziej przytłumiony, niż w Riedlu, ale wciąż przyjemny i dość intensywny, ale zdecydowanie z tych trzech najsłabszy. Z pierwszego Eischa do białego wina wydobywa się zapach dokładnie taki, jakiego oczekuję od żywego Sav-Blanc z Nowej Zelandii. Nie chcę przecież go tłumić, tym bardziej, że powstał w tak renomowanym miejscu, jakim jest Marlborough. Kieliszek do Chardonnay z kolei ma najszerszy obwód z tych trzech, a Eischowy do białego najwęższy. Różnica w piciu wina z tych naczyń jest zasadnicza - strumień wina, jaki wpada do języka z węższego kieliszka, jest oczywiście węższy i skupiony, co sprawia, że gdy wpada do ust, ląduje najpierw na czubku języka, gdzie znajdują się słodkie kubki smakowe. Ponieważ wino ma dużą kwasowość i bardzo mało cukru resztkowego, to pierwsze wrażenie, swojego rodzaju migawka, jaką mózg odbiera, to owocowość płynąca z zapachu, oraz delikatne i subtelne odczucia smakowe, które dopiero po chwili nabierają intensywności, gdy trafiają na kubki kwaśne, które wówczas zaczynają tańczyć drżącego kankana!

Z kieliszka Chardonnay natomiast, strumień wpadający do ust jest dużo szerszy, co sprawia, że już w pierwszej sekundzie wino kieruje się na kwaśne tory. A jak wiadomo pierwszemu wrażeniu trudno się oprzeć, więc i ogólna percepcja wina staje się zgoła inna - wybitnie wykręcająca usta i bynajmniej nie przyjemna.

Gdyby wypić to wino z prostej szklanki, to zapewniam, że owoców nie znajdziesz, a pierwsze wrażenie będzie raczej zbliżone do picia kwasów żołądkowych, niż wyśmienitego wina.

Tym oto edukacyjnym akcentem zakończę czynienie honorów winu, któremu przysporzyłem tyle niezręcznych sytuacji. Przepraszam najmocniej i chylę czoła. Wcześniej upiwszy się radośnie. 

środa, 14 września 2011

Wczorajsza pomyłka.. piłem Verdejo!

Jak widać, schowałem wczorajszego posta o Sherwood Estate z uwagi na to, że wszystkie "niespodzianki" wynikały z tego tylko, że pomyliłem butelki i zdjęcie zrobiłem butelce Sauvignon-Blanc, a do kieliszków nalałem Hiszpańskie Verdejo.. Jak poprawię posta, to go opublikuję raz jeszcze!

A na Sharewood Estate trzeba będzie poczekać jeszcze kilka dni... I najprawdopodobniej bez niespodzianek..

Swoją drogą.. faux pas, że się nie domyśliłem!

wtorek, 13 września 2011

Trascampanas, Verdejo, 2009, Rueda, Hiszpania

Ten post powinien nosić tytuł:
Trascampanas, Verdejo, 2009, Rueda, Hiszpania

Dlaczego? Otóż... Jak to zwykłem zaczynać pisanie winnego eseju najpierw wykonałem zdjęcie butelce (Sherwood Estate), zrobiłem notatki z tego, co na etykiecie jest napisane, po czym zabrałem się do pisania wstępu. Zawsze mija całkiem sporo czasu, zanim zacznę przyglądać się winu w kieliszkach, nie mówiąc o wąchaniu, czy smakowaniu. Więc tym razem stwierdziłem, że zaniosę wino z powrotem do lodówki, co by za bardzo się w kieliszkach nie zagrzało. Tym bardziej, że to Sauvignon-Blanc należy spożywać w temperaturze 8-12 stopni w zależności od jego jakości. Im ciekawsze i bardziej złożone, tym cieplejsze można pić, aby pozwoli bogatym aromatom wydostać się z kieliszka wcześniej, niż typowe Sauvignonowe cytrusy.

Problem w tym... że w ferworze pisania, gdy wróciłem do lodówki po butelkę, wziąłem tę:

Ponieważ to faux pas bezczelnie i brutalnie podważa moją wiedzę na temat wina, to postanowiłem nie modyfikować tego posta w ogóle i pozwolić publicznie się ze niego pośmiać. Verdejo, bowiem, w porównaniu do Sauvignon-Blanc to niemal dwa różne bieguny.. Rośnie w regionie Rueda pomiędzy Madrytem a Saragossą, czyli warunki zgoła odmienne, niż Marlborough w Nowej Zelandii... Cieplej, więcej słońca.. na tyle więcej słońca, że Verdejo często zbierane jest w nocy. Nic więc dziwnego, że pojawia się marakuja, mandarynka, czy też wreszcie.. intensywny, niemal złotawy kolor.

Szczególnie należy zwrócić uwagę na to, jak ciągle mnie to wino "zaskakiwało"... I jak próbowałem dorobić ideologię do faktu, że oto z pewnością piję Sav-Blanc...

Oto oryginalny post. Zapraszam.

Sherwood Estate, Dama z prowincji.

W pewnym sensie uratowałem tę butelkę wina. Jeśli przyjrzeć się kształtowi uwięzionego powietrza w środku, można się wręcz wzruszyć. Sharewood Estate, bowiem, znajduje się w Marlborough w Nowej Zelandii, krainie świeżych, młodzieńczo żywotnych i szalonych Sauvignon Blanc. Dlaczego uratowałem? Ponieważ zbiory, z których powstało to wino, odbyły się w 2009 roku w czasie naszej wiosny, a tamtejszej jesieni. A Sauvignon-Blanc jest szczepem winogron, z których głównie robi się młode, świeże wina, które są przeznaczone do picia w pierwszym, maksymalnie drugim roku po zbiorach.

Zaletą, jak i koszmarem większości Sauvignon Blanc z Marlborough jest ich niesamowita, eksplodująca siła owoców tropikalnych i cytrusowych, nieraz wręcz landrynkowych. Koszmar, gdyż z czasem wino w tym stylu traci swoją owocowość pozostawiając tylko alkohol i kwasowość... Nic dziwnego, że tak dużą popularnością cieszą się one w Irlandii i zawsze schodzą, nim się zestarzeją za bardzo. Sauvignon Blanc, w szczególności z Nowej Zelandii nadal jest bodajże numerem jeden, albo przynajmniej w pierwszej trójce najczęściej kupowanych win w Irlandii. Nie dziwi mnie to w sumie, gdyż sam pytany o radę, jakie wino bym polecał, odpowiadam, że właśnie Sav-Blanc z Nowej Zelandii. Prawdopodobieństwo nietrafienia w "gust" delikwenta jest praktycznie zerowe.

W ten sposób nabijam sobie u ludzi punktów.

Butelka, która przede mną stoi pochodzi z mojej comiesięcznej wizyty w Mitchels & Son, jako jedna z sześciu, która wylądowała w moim plecaku po zakupach. Została mi polecona przez Peter'a, właściciela Mitchels & Son. Jest on jedną z tych osób, rozmowa z którymi jest dla mnie wyjątkowym zaszczytem. Uwielbiam słuchać jego opowieści czy to o winnych podróżach, czy o winie ogólnie, tudzież o biznesie winnym w Irlandii. Przy tym wszystkim słuchanie czystego, irlandzkiego akcentu przy wyjątkowej erudycji i elegancji wypowiedzi jest ambrozją dla moich uszu. Nierzadko to sprawia, że nie potrafię wyjść ze sklepu nie kupiwszy "jeszcze jednej" butelki. Ponieważ ilekroć przychodzę tam z zamiarem prowadzenia konwersacji i wychodzę z jedną, albo dwiema butelkami wina, to staram się ograniczać wielkość jednorazowych zakupów. Raz przyjechałem specjalnie by kupić jeden tani kieliszek na promocji za €5. Jakież było zdziwienie w sklepie, gdy nazajutrz przyjechałem po kolejny kieliszek za €5. Kolejnego dnia kupiłem metalowe listki-niekapki do butelki za €4.95. Zapytany, dlaczego nie wziąłem tego wszystkiego naraz, tłumaczę, że jazda rowerem to samo zdrowie. A tak naprawdę chciałem wyciągnąć Peter'a ze swojego biura, by znów uraczyć się rozmową.

Jednakże tytuł wstępu należy zakończyć i rozlać wino do kieliszków. Ponieważ ma już ono prawie 2.5 roku, spodziewam się nie blado-cytrynowego koloru, tylko raczej ciut intensywniejszego ale w podobnie cytrynowej tonacji - średniego. I oto ku mojemu pierwszemu zaskoczeniu kolor okazał się dużo bardziej intensywny! Można nawet rzec, że intensywnie cytrynowy, choć pewnie za słowo "średnie" nadal przydzielone zostałyby punkty na ślepym tastingu. Sami zobaczcie:
Rozlałem go trzech kieliszków:
Solidarnością z Ojcem się nie wykażę, gdyż wróżę zwycięstwo Riedlowi, aczkolwiek niespodzianka kolorowa może przerodzić się w niespodziankę na pełnej linii...

Odwróciwszy butelkę na drugą stronę, czytam, że wino z serii Estate odznacza się wyjątkową i oszałamiającą owocowością subtelnie pokazującą również charakter ziemii, na której rośnie winorośl. Na etykiecie znajduje się też informacja, iż użyto "produktów mlecznych" i bynajmniej nie chodzi tutaj o dodanie mleka do wina! Rozumiem przez to, że wino mogło być poddane fermentacji malo-laktycznej, której głównym celem jest zmiękczenie (złagodzenie) kwasowości. A dużej kwasowości można się jak najbardziej spodziewać, gdyby przyjrzeć się dokładniej lokalizacji regionu Marlborough. Co prawda znajduje się na wysokości południowej Francji, to jednak otoczona przez ocean ze wszystkich stron Nowa Zelandia nie dość, że nie osiąga zawrotnych temperatur, to jeszcze ugina się przed silnymi wiatrami. To w połączeniu z wyjątkowo zmineralizowaną przez wulkany i młode/skaliste góry glebą sprawia, że kwasowość jest potęgowana przez mineralne/kamieniste aromaty. Nic więc dziwnego, że producent zdecydował się zastosować ten rodzaj fermentacji do zmiękczenia kwasowości. 

Dalej czytam, że wino ma 12.5%. Nie jest to nic nadzwyczajnie dziwnego, aczkolwiek częściej spotykam 13% Sav-Blanc z Marlborough, więc może to również oznaczać swojego rodzaju próbę "balansowania" kwasowości. Mniejsza ilość alkoholu oznacza, więcej cukru resztkowego w pozostałym winie. Zobaczmy...

Pierwsze pociągnięcie zapachu nosem powiększyło moje oczy o 100%! Kolejne przewróciło je dookoła, a trzecie, po solidnym z winem tańcu, dopiero wydobyło ze mnie słowa... To już nie są znane mi z Sav-Blanc cytrusy, agrest, czy grapefruit. Cisną mi się na język takie słowa, jak marakuja, mango delikatnie pokropione sokiem z limonki. Jest też w tym wszystkim pewna ostrość, niczym imbir. Odnoszę właśnie wrażenie, że to wino oczekuje ode mnie przeprosin... To całe ratowanie butelki okazało się chyba niedźwiedzią przysługą z mojej strony, gdyż oto trafiłem na butelkę Savignon-Blanc, która najprawdopodobniej może jeszcze nabrać charakteru z wiekiem, a przynajmniej nie stracić go przez najbliższy czas. Ale będę w stanie to potwierdzić dopiero po wlaniu go sobie do ust...

Biorę teraz kieliszek Riedla do dłoni. Obserwuję elegancki pirłet w kieliszku, po czym podnoszę do nosa. Zamykam oczy i głęboko zaciągam zapachem... och... Dużo pełniejszy i zbalansowany aromat. w Pierwszym Eischu Sherwood chyba nie potrafił się dobrze rozwinąć, wystrzeliwując poszczególne aromaty do nosa, jak armata drażniąc tylko, zamiast spokojnie podać rękę, przedstawić siebie i swoich znajomych. W Eischu to trochę tak, jakby zaprosić na imprezę swoich przyjaciół, których gospodarz totalnie nie zna i pozwolić im wejść najpierw, a samemu skoczyć jeszcze na doł do sklepu po alkohol.

Mam wrażenie, że dopiero w Riedlu zaczynam wyczuwać kremowość i jedwabistość zapachu, co może być skutkiem malo-laktycznej fermentacji. Poza tym nie wyczuwam niczego więcej, niż w Eischu, tyle tylko, że wszystkie zapachy są bardziej subtelne i przyjemniejsze dla nosa. Są w harmonii ze sobą.

Natomiast w Eischu do Chardonnay...To jak przyjść na imprezę i zapomnieć zaprosić swoich przyjaciół w ogóle. Wchodząc na imprezę wzbudzasz wielkie zakłopotanie u gospodarza, który mówi Tobie "No nic, najwyżej sam będziesz musiał to wszystko zjeść!". Odpowiadasz tylko "no tak, ale mam ich zdjęcia..".

Wybieram Riedla jako duszę towarzystwa i to z niego pociągnę swój pierwszy łyk.

Dopiero na podniebieniu przekonuję się o 100% obecności "mlecznego produktu!". Nigdy wcześniej nie piłem Sauvignon-Blanc tak jedwabiście opływającego moje podniebienie. Coś wspaniałego... kwasowość tylko okazjonalnie szczypie mnie w różnych miejscach, niczym kobiety tańczące w szpilkach na wypolerowanym parkiecie. Bynajmniej nie jest to typowy Sav-Blanc z Marlborough, który jest tak popularny w Irlandii. To jest... kwintesencja elegancji. Do tanecznego parkietu dodaj stół nakryty jedwabnym obrusem, a na nim rozłożone owoce tropikalne. Tu pokrojony ananas, tam puchar wypełniony mandarynką, obok wielka marakuja.

Wino z tego szczepu winogron raczej nie rozwija pełno-cielistego smaku, najczęściej Sav-Blanc to wina lekkie do picia jako a-pair-of-teeth (aperitif), lub na prywatkach - easy-drinking, pij, zapomnij, nie rozmawiaj o mnie, tylko ciesz się chwilą, a ja Ci w tym skromnie pomogę. Nie. Wino z Sherwood Estate to szczyt elegancji, który wybija się swoją klasą nie tylko w rodzinie swoich pobratymców z Marlborough, ale ogólnie w globalnej wiosce Sauvignon-Blanc. 

A po sobie pozostawia zachwyt i głęboką tęsknotę...

piątek, 9 września 2011

Boyar, Chardonnay, 2010, Dolina Tracka, Bułgaria

Boyar - subtelny magnat drewnianej intrygi.


Nie bez przyczyny wybrałem tę butelkę jako drugą w mojej wygrawerowanej w blogu historii konsumpcji wina. Domaine Boyar na swojej stronie chwali się swoją ekspertyzą od roku 1991, nota bede, z czasów początku bumu winiarstwa na świecie. To właśnie w tych latach działania takich ludzi, jak Robert Mondawi, sprawiły, że wino zeszło z salonów do dużego pokoju, a nawet nieraz i przedsionka domów zwykłych ludzi. To wtedy zaczął się dynamiczny rozwój technologii produkcji wina, jak i ułatwienie do niego dostępu. Tym samym też cena tegoż trunku stała się dostępna dla większej grupy ludzi.

Dlaczego akurat rok 1991? To 2 lata po upadku Muru Berlińskiego, rok, w którym konstytucja Bułgarii ustanowiła Republikę. Tak jak Polska stała się wolnym krajem. Związek Radziecki przestał być głównym konsumentem taniego, kiepskiego wina z Bułgarii, czy Rumunii. Na powrót producenci nabrali wiatru w żagle i popłynęli w stronę frontu zachodniego kapitalizmu, który wymaga jakości, a nie ilości. I tak oto w roku 2011 butelki z Domaine Boyar wpłynęły do portu w Dublinie, by podbić serca Irlandczyków. Do tego wina mam szczególny sentyment, gdyż zachowuje się tak samo, jak każdy emigrant w tym kraju... Stara się być uprzejmy, uśmiecha się nieraz przez zaciśnięte zęby i przede wszystkim... jest niewymagający i podejmie się każdej, nawet najmniej płatnej pracy. Żeby lepiej zabrzmiało, ma znakomitą cenę do swojej jakości. A pewnie gdy zdobędzie serca tubylców, podbije swoją cenę.. I tak oto płacąc niespełna €8 przygarnąłem Boyara do swojego domu, by go lepiej poznać.

Obróciwszy butelkę czytam, że to chardonnay z 2010 roku i pochodzi z Doliny Trackiej. Na stronie producenta dowiaduję się, że firma ma swoją siedzię w samej Sofii, natomiast winnice położone są w okolicy miasta Sliven, które leży u podnóża Gór Bałkańskich. Leży ono na wysokości Langwedocji i, jak sądzę, może być chłodzone przez wiatry płynące z morza Czarnego na zachód wzdłuż pasma Gór Bałkańskich. Zaiste warunki dla wina znakomite.

Pominąwszy opis smaku wina (nie chcę sugerować się niczyją opinią, a tym bardziej opinią sprzedawcy) czytam, że owocowość jest zbalansowana subtelnym wpływem dębu. Następnie przypominam sobie informację o roku zbiorów: 2010. Kolejna rzecz, która rzuca mi się w oczy, to metalowa nakrętka. Ponieważ wiem, że każdy producent zakręcając swoje wino metalową nakrętką recytuje na głos "chcę, by mój klient pił to wino dokładnie takie, jakie w tej chwili wpompowałem do tej butelki" w myślach dodając "nie chcę, żeby zepsuło się po pół roku, tylko pociągnęło ciut dłużej", to wnioskuję, że ów "subtelny wpływ dębu" nie pochodzi z dębowej beczki, tylko z dębowych kloców, niczym herbata moczonych w kadzi pełnej wina. By poprzeć moje podejrzenie przypomnam sobie cenę, jaką zapłaciłem za tę butelkę: €8. Żadne leżakowane w beczce Chardonnay nie będzie a) kosztowało €8, b) zakręcone metalową nakrętką c) po niespełna roku dostępne w sklepach. I d) (które nota bene będzie dość złośliwe z mojej strony) nie będzie określone słowami "balansowane subtelnym wpływem dębu", tylko "Trzymałem to cholerne wino w piekielnie drogich beczkach przez dwa lata, musiałem sprowadzać korek z Portugalii, który pewnie w kilku % moich butelek obróci wino w coś, co pachnie bardziej, jak mokry karton po telewizorze, niż wanilia, więc płać, psiakrew, €20!!".

Czego się spodziewam? Właściwie, to wiem dokładnie, gdyż w odróżnieniu od środowej La Garony, Boyara pozwoliłem sobie już zdrowo pociągnąć w imię piątkowej celebracji końca tygodnia pracy. Tym nie mniej mam na tyle bujną wyobraźnię, że potrafię zapomnieć o smaku tego wina tak samo, jak zapominam, ile można bezpiecznie wypić wina dziennie, by nie zaszkodzić zdrowiu.

Spodziewam się raczej bladego, jasnego koloru wina z uwagi na jego wiek. Również "subtelny wpływ dębu" nie wpłynął na moje oczekiwania co do koloru, gdyż, jak wyjaśniałem wyżej, leżakowane w dębie raczej nie było. I jak widać, tym razem nie pomyliłem się:
Czyste w kolorze wino rozlałem do trzech różnych kieliszków, gdyż, tak samo jak ostatnio, nie wiem, w którym zachowa się najlepiej:
Po zapachu nie spodziewam się złożonych aromatów z wanilii, miodu, kandyzowanych owoców, fig czy dojrzałego melona, jakie można wyłowić zaciągając się zapachem porządnym beczkowym chardonnay z Kalifornii, czy klasycznym Chassagne-Montrachet. Spodziewam się raczej dębowego aromatu i świeżych owoców, choć pewnie dąb będzie dominujący. Podnoszę pierwszy kieliszek do nosa i zaciągam się porządnie... (znów wybieram szkło od lewej do prawej). ...sniff...
Hmmm... może lepiej zapach skomentuję piosenką z jednego z moich ulubionych skeczów Monty Pythona:
Faktycznie subtelny wpływ dębu obrócił się w drewniane mordobicie. Aczkolwiek! Może to być efekt tego, że pierwszy kieliszek miał zbyt dużą misę i tym samym subtelne zapachy owoców nie przebiły się przez wybitnie niesubtelny aromat dębu? Pewnie też ciut już wyższa temperatura spowodowała uwydatnienie dębu?

Biorę zatem do ręki drugi kieliszek z serii Grape... W końcu! Nieśmiale przebiła mi się do nosa woń orzecha . Coś, co dobrze zapamiętałem z naszego pierwszego spotkania na jednym z tastingów w Mitchels & Son. Ten tasting był szczególny też ze względu na towarzystwo, w jakim byłem. Zaprosiłem bowiem moją koleżankę z Bułgarii i muszę powiedzieć, że trudno opisać mi zaskoczenie, gdy drugim winem w kolejce do próbowania był właśnie bułgarski Boyar! Jedno, co zapamiętałem, to wielkie oczy mojej bułgarskiej towarzyszki, gdy patrzyła na gro Irlandczyków i jednego Polaka (mnie) zachwycających się zapachem orzechów w winie. Sama nie spodziewała się na tastingu w Irlandii pić mało znane w tych stronach bułgarskie wino.

Niestety z pamięci muszę powiedzieć, że wcześniej, gdy wino było trochę chłodniejsze (z lodówki), to dębina nie była tak dominująca i potrafiłem wyłowić owocowe aromaty z rodziny brzoskwini, tudzież ananasu z aksamitnie kremowym podłożem, natomiast teraz, gdy wino się troszkę zagrzało, pokazało swoją niedoskonałość w balansie. Nawet sam producent zaleca "best served chilled". Jest taka zasada, że aby ukryć niedoskonałości białego wina, najlepiej go dobrze schłodzić. Mam wrażenie, że ta zasada jak najbardziej pasuje do mojego drewnianego Boyara. A ponieważ sam osobiście lubię zapach dębowego chardonnay, to nadal mam ochotę przejść do kolejnego etapu, jakim jest wychylenie kielicha na moją podniebienie.

Nim to zrobię, sięgnę po trzeci kieliszek, tym razem Eischa i sprawdzę, czy z niego wyłowię jakieś inne wonie. sniff... 

"I'm a lumberjack and I'm ok, I sleep all night and I work all day!!"

No to czas na ożenek wina z moim językiem.

Nieczęsto mi się zdarza, że smak wyciśnie ze mnie dużo więcej pozytywnych słów, niż zapach, ale muszę powiedzieć, że na podniebienie Boyar wyłożył mi dość typowe dla młodego wina smaki zielonych owoców, jak jabłko, czy wyżej wspomniana brzoskwinia, albo raczej taka średnio-dojrzała nektarynka. Oczywiście o dębie nie wspominam, gdyż wciąż jest dominującym smakiem. Z pewnością jest wytrawne ze średnio, albo może raczej dużą kwasowością. Natomiast ciało jest raczej lekkie, choć na oficjalnym tastingu raczej powiedziałbym, że średnie, by mieć większą pewność zdobycia punktu za poprawną odpowiedź. Zaskoczyło mnie również, że dość długo utrzymuje mi się na języku. Gdybym miał podjąć decyzję o jego jakości, to rzekłbym, że jest dobra i z pewnością rekomendowałbym Boyara do prostej pasty z sosem kremowym z kurczakiem tudzież jakąś wyrazistą rybą, np. grillowany pstrąg.

Byarze będziesz miał trudności za zachowaniem swojej osobowości w tym krwiożerczym kapitalizmie współczesnego winnego biznesu. Przybyłeś do nas z dalekiej krainy, oferujesz pracę za niskie pieniądze, którą bardzo doceniamy, natomiast gdy przyjdzie Ci w końcu prosić o przedłużenie pobytu i podwyżkę, to możesz zderzyć się z brutalną rzeczywistością i w efekcie pozostać na nisko płatnej roli. Choć życzę Ci najlepiej, to radziłbym Ci powrócić w przyszłości z bardziej szczerym i lokalnym charakterem, niż "subtelnie wpływającym dębem" i szczepem, który rośnie w każdym miejscu na świecie. W Europie ceni się indywidualność, gdyż w świecie globalnej konkurencji nie masz szans konkurować z wielkimi rekinami z wieloletnim doświadczeniem.

 Opal się, zapuść wąsa i nie imituj, proszę, dublińskiego akcentu...

środa, 7 września 2011

La Garona, 2004, Toro, Hiszpania

La Garona - kobieta, z którą zatańcz trzy razy.

Oto moje pierwsze wino na blogu. La Garona rocznik 2004 z regionu Toro w Hiszpanii. Hiszpańskiego niestety nie znam, a translatorowi ufam tak, jak politykom, tym nie mniej zrozumiałem, że głównym szczepem jest Garnacha. Nauczyciel hiszpańskiego powie Ci, że czyta się to "garnacza" natomiast nie dalej, jak miesiąc temu miałem przyjemność spotkać importera win hiszpańskich dla małego butiku z winami, który wymawiał to słowo ciut inaczej: "garnaca" tudzież "garnatsa". Dla tych z was, którzy adorują wina francuskie - grenache to nazwa, ktorą pewnie częściej się posługujecie. Kolejną rzeczą, której dowiedziałem się nawet bez użycia translatora, to fakt, że "durante 16 meses en barrica antes de ser embotellado", co przy mojej totalnej nieznajomości języka mogę zrozumieć, iż wino spędziło 16 miesięcy w dębowej beczce zanim trafiło do butelki. Okej.. będzie wanilia!


Ten blog nigdy nie będzie zlepkiem suchych opinii o winach, które pijam, tylko raczej pamiętnikiem mojej winnej podróży, a jak wiadomo.. podróż zaczyna się od wyprawy, a nie powrotu! Po kolei... Butelkę tego wina nabyłem w Mitchels & Son, gdzie jestem czlonkiem winnej gildii, choć lepiej to brzmi po angielsku: "Wine Guild". Aby nim pozostać, księgowa z M&S uprzejmie i niepozornie pozwala sobie ściągać €65 z mojego konta pierwszego dnia każdego miesiąca. Z jednej strony napawa mnie to dumą, a z drugiej strony wzbudzam często zakłopotanie wśród rozmówców, gdy na pytanie "ile wydajesz na wino miesięcznie?" mam od razu przygotowaną odpowiedź i jak mantrę słyszą ode mnie: "65 Euro każdego miesiąca, plus jakieś 92 Euro zakładając, że tygodniowo kupuję 3 butelki supermarketowego, easy-drinking wina do kolacji". Nie wiem dokładnie, czy o to chodzi w www.drinkaware.ie, ale jak dla mnie wiedza o ilości wydawanych pieniędzy na wino jest dość wysokim przejawem świadomości o moim piciu: €157.


Butelka, którą mam przed sobą kosztowała bodaj €24. I oto stoi przede mną, już otwarta. Po Garnachy z 2004 roku z regionu Toro spodziewam się średnio lub mocnego rubinowego koloru, co byłoby logicznym wnioskowaniem na podstawie wieku wina i generalnie lekkiego do średnio nasyconej czerwieni. Pozwoliłem rozlać sobie to wino do trzech kieliszków, gdyż nie do końca wiem, w którym zachowa się najlepiej. I oto...


Pomyliłem się, sami zobaczcie:
Cholernie głęboki, purpurowy kolor leniwie przechodzący w rubin. Psiakrew, dopiero zdałem egzamin WSET Level 2 i takie faux pas! Na szczęście wino nie jest mętne, co świadczy o tym, że kolor jest czysty i prawdopodobieństwo oksydacji na tym stadium jest praktycznie zerowe.

I teraz długo oczekiwana chwila... zacznę wąchać moją La Garonę z trzech kieliszków. Ponieważ jest to moj pierwszy post, to wyjaśnię tylko, że mój szanowny Ojciec jest pierwszym dystrybutorem kieliszków Eischa w Polsce i w moich postach będę linkował do stron sklepu internetowego z konkretnymi kieliszkami, z których piję moje wina. Dodam, że również linkuję do konkurencyjnego Riedla, więc żeby nie było, że jestem stronniczy!!
I teraz nos... zapraszam pierwszy kieliszek do ręki (wybieram kieliszki od lewej do prawej), niczym kobietę do tańca i oto... sniff... ahhh... z pewnością czysty zapach, żadnego korka, oksydacji i innych ułomności.. wyraźny, mocno zaznaczony, owocowy zapach. Po 16 miesiącach w beczce i niemal 5 latach w butelce spodziewałbym się bardziej rozwiniętych aromatów płynących z beczki, czyli upragnionej wanilii, która tak często pojawia się w sławnej Riosze (Rioja), ale nie! Czuję tylko przyprawy troszkę może w stronę goździków. Ale nie jest to dominujący zapach! Po garnaczy można się spodziewać czerwonych owoców, jednak tutaj muszę powiedzieć, że prócz czerwonej porzeczki, czuję troszkę czereśnie, być może nawet takie, z których babcia sok robi z dużą ilością cukru. 

Zobaczmy teraz, jak zapach różni się w Riedlowym Cab-Sav... Jakiejś znaczącej różnicy się nie spodziewam, bowiem oba te kieliszki są zaprojektowane pod Cab-Sav - cieliste, głębokie czerwone wina. ..sniff... hmmm.. delikatniejsze i łagodniej wpadające do nosa. Przychodzą mi do głowy dwa wnioski... wino jest troszkę za ciepłe. Zauważyłem właśnie, że w poprzednim kieliszku czułem od czasu do czasu szczypiący efekt alkoholu w moich nozdrzach. Może to świadczyć albo o niskiej jakości wina, albo o zbyt wysokiej jego temperaturze. Ponieważ wiem, że jakość tego wina jest conajmniej dobra, jak nie bardzo dobra, to tę pierwszą możliwość odrzucam. Tym nie mniej, w większym, Riedlowym kieliszku alkohol ma więcej miejsca by się ulotnić i tym samym pozwolić aromatom dotrzeć do nosa bez akompaniamentu gryzącego alkoholu, który w poprzednim kieliszku łokciami pchał mi się do nosa.

Zdecydowanie czereśniowo-wiśniowy aromat, co jest dość ciekawe dla czystej garnaczy, która zwykle rozwija w sobie raczej delikatne zapachy czerwonych owoców, jak poziomki, truskawki tudzież czerwone porzeczki.

I na końcu kieliszek do shiraza... czas na tango! i sniff... wow! Pieprz! Wyraźny zapach przypraw.. pieprzu i być może... ahhh! Aż trudno mi uwierzyć, że dopiero w tym kieliszku wychodzą te wszystkie zapachy, które wcześniej były zdominowane przez totalnie standardowe czerwone zapachy! Teraz czuję bardziej pieprz i nawet warzywne aromaty.. jakby jakieś grzyby.. tudzież... właściwie już nie warzywne, ale mineralne: mokra słoma, albo mokre drewno. Tak jakbym siedział na drewnianej ławie przy drewnianym stole na zewnątrz przed drewnianą, góralską chatą zaraz po zerwaniu chmury... drewnianej. Coś niesamowitego! Wygrywa kieliszek do Shiraza i to z niego nabiorę pierwszy łyk ambrozji La Garone.

Swoją drogą.. minęła już ponad godzina, a ja ledwo powąchalem to wino... Ten cały blog biznes chyba zredukuje ilość przeze mnie spożywanego alkoholu...

*snorrrrp* *frrrrrr* *frrrr* *prrrt, prrrrt, prrrt* *gulp* ahhh..

Wytrawne... nie trudno zgadnąć, gdyż 95% win na świecie to wina wytrawne (proszę, nie pytajcie mnie o źrodło.. to jest wiedza, której się nie kwestionuje!)! Wysoka kwasowość.. choć eksplozja smaku może zamaskować uczucie kwasowości, ale częstotliwości przełykanej przeze mnie śliny nie sposób nie zauważyć.. połykam tak często, jak mój pies, gdy widział dyndający mu przed nosem plasterek szynki. Garnacza raczej nie rozwija u siebie pełnych, cielistych win, jak Cab-Sav, czy też niektóre Shirazy, natomiast La Garona jest wyjątkowo średnio-pełna, co raczej pozostaje w górnej skali możliwości garnaczy. Również taniny są wyjątkowo duże, jak na garnacze - średnie. Można spokojnie do tego mieć kaczkę na talerzu, albo bitki jagnięce/wieprzowe, ewentualnie baraninę - najlepiej jeszcze, żeby przyprawy w potrawie były inne niż tylko sól i pieprz, tak aby pieprzny aromat wina kontrastował z przyprawami potrawy i vice-versa. Poprzez kontrastujące smaki, całe doświadczenie konsumpcji jest pełniejsze i tym samym przyjemniejsze.

Smak na środku języka pozostaje przez dłuższy czas, nadal czuję czereśnie na języku, mimo, że ostatni łyk wina przełknąłem (nie wyplulem!) minutę temu. To jest jedna z główych miar jakości... wino nie stara się Ciebie uwieść swoim wyglądem i zapachem i pierwszym uderzeniem w język, dać w mordę i ulecieć, tylko ostrożnie i elegancko daje siebie poznać. La Garona, jakże kobiece imię nota bede, wymaga ode mnie rozmowy i zainteresowania. Musiała przymierzyć trzy rożne suknie, by wreszcie w ostatniej shirazowej zatańczyć ze mną pasodoble i ukazać swoje ukryte wdzięki.

Można by się zakochać i bylibyśmy razem, gdyby nie gafa, jaką palnąłem...

"La Garono... Miałem przed Tobą setki innych..."