poniedziałek, 19 września 2011

Prawdziwe, Sherwood Estate, Sauvignon-Blanc, 2009, Marlborough, Nowa Zelandia

Sharewood Estate, wino, któremu należą się przeprosiny.

Tym razem nie pomyliłem się z otworzeniem poprawnej butelki... Ponieważ wyczerpałem już znacznie wstęp do tej pozycji w poprzednim poście, to pozwolę sobie teraz li tylko oddać się degustacji.

Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Spodziewam się bowiem jasnego, cytrynowego koloru po dość  młodym Sauvignon-Blanc. Swoją drogą, sam zastanawiam się dlaczego nie domyśliłem się ostatnio, że skoro kolor mam przed sobą ciemno-żółty, niemal przechodzący w złoty, to chyba raczej nie jest Sav-Blanc! Tym bardziej, że przecież nie używa się beczki przy produkcji wina z tego szczepu, co mogłoby być jednym z pierwszych powodów, które przyciemnią i zintensyfikują kolor białego wina. Ale nic to! Dzisiaj wiem, że moje oczekiwania po dwukrotnym upewnieniu się, że nalewam to samo wino, spełniają się.
Oto stoją przede mną 3 kieliszki, te same, co ostatnio. Bo przecież gdybym wiedział, że nalewam Verdejo, to wybrałbym może zamiast kieliszków do Rieslinga, kieliszki do Chardonnay, z większą misą aby mocniejsze aromaty mogłyby się nieco rozrzedzić i pozwolić się wyławiać pojedynczo i po kolei. Ale nie... przecież byłem święcie przekonany, że to nie Verdejo.

Biorę teraz do ręki pierwszy kieliszek, Eischowy do wina białego, i zaciągam się najpierw ostrożnie, gdyż oczekuję eksplozji aromatów, a potem gdy rekonesans zostanie wykonany, zanużam swój nos w kieliszku i zdrowo nabieram zapachu w nozdrza. Czuję, jak drobne molekuły zapachowe atakują mi nos od środka i przywodzą na myśl taką oto scenę... Leżę sobie na rozłożonym kocu na polu świeżo ściętej trawy obok soczystych, zroszonych poranną mżawką krzewów. Jest gorąco, w ręce trzymam szklankę lemoniady i poprzez przyciemniane okulary szukam wzrokiem pudełeczka, w którym przyszykowałem sobie garść świeżego agrestu. Grzebię niezdarnie ręką w koszyku i natrafiam na soczyste, zielone jabłko. Ucieszyłem się, że nie zapomniałem go zabrać, bo nic bardziej mi nie smakuje w tak gorący dzień, jak porządny, twardy i jeszcze niedość dojrzały Granny Smith. Na sam jego widok moje ślinianki w ustach zaczynają intensywniej pracować.

Moje ugryzienie jabłka pewnie było słychać na drugim końcu łąki i oto...

Ślinianki nie przestają mi pracować i co chwila muszę przełykać. Dokładnie tego spodziewam się po Sauvignon-Blanc, szczególnie z Marlborough. Wysoka kwasowość, przy średnio-lekko cielistym winie i olbrzymiej eksplozji świeżego cytrusa, agrestu, a nawet zielonych warzyw, jak papryka, czy zielony groszek sprawia, że ów Sauvignon-Blanc z Sherwood Estate idealnie nadałby się do lekkiej ryby podanej przy akompaniamencie kartofeln-salat z konserwowymi cebulkami i dużą ilością świeżych ziół, jak szczypiorek, pietruszka, koperek i może jeszcze odrobina kolendry. Obok warto byłoby mieć parę suchych plastrów słonego prosciutto. Po konsumpcji tego i wypiciu pierwszego kieliszka, można by podać również kolejną przystawkę albo z lekko wędzonej makreli, albo lepiej anchovis tudzież sardynki z czarnymi oliwkami zalewane oliwą z oliwek. Mhmm.. Robię się głodny od popijania tego wina!

Z przyjemnością opróżniłem zawartość Eischowego kieliszka z wina, zanim spróbowałem go również i w innym szkle. To pewnie świadczy o doskonałym przystosowaniu Eischowego kieliszka do białego wina do  dzisiejszego Sav-Blanca! Dajmy jednak dojść do głosu Riedlowi do Rieslinga, a następnie Eischowi do Chardonnay.

Riedel mówi tak... Przytemperuję Ci trochę to wino, bo tak agresywnie chce się wydostać z kieliszka, że załagodzę go dla Ciebie. I choć wyczujesz podobne aromaty, będą one nieco przytłumione i dość nieśmiałe. A nie tego chce wino z Sharewood Estate. Ono chce być skoncentrowane, odważne, pewne siebie, bo wie, że mimo iż zapach jest bardzo intensywny, to mimo wszystko intrygujący i bynajmniej nie zastraszający. 

Eischowy Chardonnay zachowuje się również interesująco. Rzekłbym.. edukacyjnie. Zapach bowiem jest jeszcze bardziej przytłumiony, niż w Riedlu, ale wciąż przyjemny i dość intensywny, ale zdecydowanie z tych trzech najsłabszy. Z pierwszego Eischa do białego wina wydobywa się zapach dokładnie taki, jakiego oczekuję od żywego Sav-Blanc z Nowej Zelandii. Nie chcę przecież go tłumić, tym bardziej, że powstał w tak renomowanym miejscu, jakim jest Marlborough. Kieliszek do Chardonnay z kolei ma najszerszy obwód z tych trzech, a Eischowy do białego najwęższy. Różnica w piciu wina z tych naczyń jest zasadnicza - strumień wina, jaki wpada do języka z węższego kieliszka, jest oczywiście węższy i skupiony, co sprawia, że gdy wpada do ust, ląduje najpierw na czubku języka, gdzie znajdują się słodkie kubki smakowe. Ponieważ wino ma dużą kwasowość i bardzo mało cukru resztkowego, to pierwsze wrażenie, swojego rodzaju migawka, jaką mózg odbiera, to owocowość płynąca z zapachu, oraz delikatne i subtelne odczucia smakowe, które dopiero po chwili nabierają intensywności, gdy trafiają na kubki kwaśne, które wówczas zaczynają tańczyć drżącego kankana!

Z kieliszka Chardonnay natomiast, strumień wpadający do ust jest dużo szerszy, co sprawia, że już w pierwszej sekundzie wino kieruje się na kwaśne tory. A jak wiadomo pierwszemu wrażeniu trudno się oprzeć, więc i ogólna percepcja wina staje się zgoła inna - wybitnie wykręcająca usta i bynajmniej nie przyjemna.

Gdyby wypić to wino z prostej szklanki, to zapewniam, że owoców nie znajdziesz, a pierwsze wrażenie będzie raczej zbliżone do picia kwasów żołądkowych, niż wyśmienitego wina.

Tym oto edukacyjnym akcentem zakończę czynienie honorów winu, któremu przysporzyłem tyle niezręcznych sytuacji. Przepraszam najmocniej i chylę czoła. Wcześniej upiwszy się radośnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz